W małym miasteczku w stanie Iowa zaczyna dziać się coś dziwnego. Ludzie wariują i to dosłownie. Samobójstwa, zabójstwa, podpalenia. Skąd się wzięły te oddziały wojska w maskach? Młody szeryf, jego ciężarna żona-lekarz i przyjaciel-zastępca chcą na własną rękę dowiedzieć się, o co tu tak naprawdę chodzi, czyli kto jest zły, kto dobry i przed kim należy uciekać.
Chociaż widzieliśmy już setki razy amerykańskie kilkutysięczne mieściny terroryzowane przez obcych / zombie / szaleńców / toksyny / psychopatów / zwierzęta / rośliny / boskich posłańców (niepotrzebne skreślić), to „Opętani” wcale nie są złym filmem. No dobra, rewelacyjnym też nie są – w końcu ten thrillero-horror (ciężko mi się zdecydować – nie ma za bardzo kiedy się bać, ale ciał poniewiera się sporo) to tylko remake klasyki spod znaku George’a Romero. Przeciętni kinomani mogą więc potraktować film jako zwykłą krwawą rozrywkę, a fani gatunku po prostu będą kręcić nosem, że to nie to co kiedyś. I obie strony będą miały rację, choć kluczem jest tu chyba co innego, a mianowicie spojrzenie na ten film jako na pełne ironii kino przygodowe. Nie ma co się krępować i wstrzymywać przed wybuchami śmiechu, bo choć trup ściele się gęsto, to często w bardzo zabawny sposób.
Chwała za to panu Romero, że przyjął propozycję zostania producentem wykonawczym filmu i zapewne czuwał nad całym przedsięwzięciem. W przeciwieństwie bowiem do wielu współczesnych filmów typu bij-zabij-uciekaj, w „Opętanych” został jeszcze klimat kina niskobudżetowego, takiego, w którym najlepsze efekty osiąga się prostymi środkami. Ponadto nikt nie stara się tu przesadne kombinować i łamać konwencji – jeśli bohaterowie nagle się rozdzielą, a kobieta zostanie sama na pustej stacji benzynowej, to zaraz okazuje się, że jej pustość jest tylko pozorna. Ale my o tym wiemy już w momencie, kiedy mężczyzna odchodzi „zrobić coś bardzo ważnego”. Pukając się więc w głowę i przeklinając jego głupotę, wypatrujemy nadciągającego zła. Nadejdzie z lewej czy z prawej strony? Jest! Zaskoczeni? Nie. Ale czy ktoś się tym przejmuje?
Mocnym punktem filmu jest zarysowanie postaci. Szybkie, stereotypowe, schematyczne. Niewiele tu udziwnień w stosunku do oryginału. To idealne rozwiązanie. Kilka scen i od razu wiadomo jakim typem twardziela jest szeryf Dutton, krótka wymiana zdań z Russelem i nie tylko wiemy, że zastępca szeryfa stanie się naszym ulubieńcem, ale i relacja tych dwóch mężczyzn nie jest nam obca. Nikt nie sili się na oryginalność, nie dorabia zbędnej ideologii. Aktorzy grają solidnie, ale co najlepsze, można wyczuć u nich pewien luz, zwłaszcza kiedy recytują swoje bardzo zabawne dialogi. „Czas wrócić do liceum!” – woła Joe Anderson do Timothy’ego Olyphanta, a ten uśmiecha się zawadiacko i obaj przeładowują broń. Miasto jest opanowane, wygląda na to, że zaraz rozegra się bardzo nierówna walka, ale nasi bohaterowie jakby mieli do tego wszystkiego dystans, jakby wiedzieli, że to tylko film. My patrzymy na zegarek i stwierdzamy, że jesteśmy dopiero w połowie. Może to więc czas na odrobinę niezobowiązującej zabawy? Mówisz, masz.