Współczesna „Fabryka snów” kocha ekranizacje komiksów, prawdopodobnie gdyby były one kobietą, to poślubiłaby je i miała z nią małe komiksiątką. Wyniki box office’ów nie kłamią, kolejne produkcje spod znaku Marvela oraz DC Comics przynoszą Hollywood krocie i nic nie wskazuje na kres ich popularności. Wiele lat temu, kiedy triumfy święcił „Spider-Man 2”, a producenci na nowo odkrywali potencjał wydawnictw obrazkowych, w kinach pojawiła się prawdopodobnie jedna z najbardziej klimatycznych i mrocznych komiksowych ekranizacji – „Constantine”. Obraz, który na zawsze mógł przejść do historii kina rozrywkowego…
Urodził się z niechcianym darem, potrafi z łatwością rozpoznawać potomstwo aniołów i demonów, kroczące po ziemi w osłonie ludzkiego ciała. Niesamowite, kryształowo wyraźne wizje pchnęły Constantina (Keanu Reeves) ku samobójstwu. Niestety, próba się nie udała. Odratowany wbrew swej woli ponownie znajduje się w świecie żywych. Na zawsze naznaczony jest już piętnem samobójcy, przemierza ziemskie granice pomiędzy piekłem a niebem, mając próżną nadzieję, że uda mu się uzyskać zbawienie, odsyłając diabelski pomiot tam, skąd przybywa - z powrotem w otchłań. Kiedy zdesperowana i sceptyczna detektyw policyjna (Rachel Weisz jako Angela Dodson) nakłania go do pomocy w sprawie zagadkowej śmierci jej bliźniaczej siostry (w tej roli także Weisz), śledztwo wiedzie wprost do świata demonów i aniołów, istniejącego tuż obok z pozoru całkowicie normalnego Los Angeles.
„Constantine” nie przypomina obecnych ekranizacji komiksów. Bohater przerasta poziomem autodestrukcyjności „szalonego” Tony’ego Starka, jeszcze w większym stopniu niż Batman odczuwa znużenie zakłamaniem i złem otaczającego go świata oraz brakuje mu Wallenrodowskiego oddania dla społeczeństwa Hellboya. Constantine jest zepsutym człowiekiem, który wykorzystuje swój wielki dar (męczeństwo) zarówno dla potrzeb egzystencjalnych jak i utorowania sobie przez to drogi do nieba. Tak wykreowany bohater zachęciłby niemal każdego widza do seansu „Constantine’a”. Czego jednak zabrakło, aby to dzieło F.Lawrence’a na lata wyznaczało standardy filmowych ekranizacji?
Głównym problemem twórców są pewne fabularne uproszczenia, powodujące zarówno obniżenie kategorii wiekowej filmu dla maksymalizacji zysków, co również pozbawienie obrazu pewnego kontrowersyjnego klimatu. Twórcy nie próbują wywołać pewnego skandalu, zszokować formą czy treścią. Nie potrafią wybić się ponad kinową przeciętność. Scenariusz w równym stopniu nie zawodzi, co brakuje w nim nieoczekiwanych zwrotów akcji czy fabularnych rewolt. Obraz oglądamy z zaciekawieniem, ale nie z zapartym tchem. Intrygującą i błyskotliwą oś fabularną hamują zbyt patetyczne i przegadane dialogi, będące również głównym problemem dziurawego, jak polski budżet, scenariusza. Niemal każda ze scen krzyczy do widza „stać mnie na więcej!”. Jednak to krzyk zdławiony przez nierozgarniętych scenarzystów.
Na uwagę zasługuje jednak mroczna i klimatyczna stylistyka produkcji Lawrence’a. Reżyser doskonale sprawdza się w podkręcaniu poczucia grozy oraz w kreowaniu strasznej i surowej estetyki obrazu, pełnej klimatycznych ujęć i genialnych rozwiązań wizualnych. Wiele ze scen zachwyca polotem, rozmachem i widowiskowością, pozwalającą nabrać produkcji kosmicznego rozpędu. Niezapomniane wrażenie wywiera na widzu genialna strona audiowizualna produkcji, nieszablonową klimatyką noir, przyprawioną mrocznymi ujęciami i zapadającymi w pamięć odcieniami zaprezentowanego w filmie zła. Na uwagę zasługuje przede wszystkim genialna, przerażająca i budząca zachwyt scena pobytu głównego bohatera w piekle (wykorzystująca twórczość nieżyjącego Zdzisława Beksińskiego).
Film Francisa Lawrence’a to również rewelacyjne kreacje aktorskie i trafione decyzje obsadowe. Keanu Reeves przypomina swoją grą Batmana z krucyfiksem. Jego Constantine to bohater wielowymiarowy, targany wątpliwościami, cierpieniem, nienawiścią wobec Boga oraz daru, który od niego otrzymał, a także postać tragiczna, z góry skazana na piekło. Zachwycają wybitne występy drugoplanowe, Tildy Swinton jako upadłego anioła oraz genialny, cyniczny i przerysowany epizod Petera Stormare’a w roli Lucyfera.
Analizując obraz Francisa Lawrence’a trudno jednoznacznie wskazać główne przyczyny odróżniające solidne kino rozrywkowe od arcydzieła i wyznacznika nowych standardów oraz miejsce, w którym produkcja skręciła z autostrady do historii, na drogę do wora z kasą. „Constantine” z pewnością nie jest arcydziełem kina rozrywkowego, jednak należy do wąskiego grona najbłyskotliwszych i artystycznych komiksowych ekranizacji ostatnich lat.