„Gra tajemnic” to nie film biograficzny sensu stricto, to też nie film historyczny, wojenny, czy thriller. Mam wrażenie, że obraz Mortena Tydluma to mieszanka wszystkiego powyżej, mieszanka tworząca dobry film, choć podobno nieoddający ani prawdy historycznej, ani biograficznej. „Gra tajemnic” ociera się jednak o temat nie mniej ważny, obraz traktuje o inności, odrzuceniu, a nawet tak popularnym ostatnio gender.
Główną osią „Gry tajemnic” jest praca zespołu najbardziej utalentowanych matematyków, pod wodzą genialnego Alana Turinga nad złamaniem szyfru Enigmy. Walka z czasem, ciągłe napięcie i wreszcie rozwiązanie zagadki dzięki maszynie skonstruowanej przez Turinga wypełniają niemalże w całości prawie dwugodzinny seans. Wydarzenia w Bletchley Park przerywane są krótkimi urywkami z życia Turinga – Tydlum cofa się do czasów szkolnych, w których nastolatek przeżywa pierwszą niepełnioną miłość do kolegi oraz wybiega do schyłku życia matematyka, który skazany na leczenie hormonalne (chemiczna kastrację), złamany psychicznie i fizycznie popełnia samobójstwo.
Na historii skupiać się nie będę. Nie będę pomstować, że pominięto Polaków, że prace w Bletchley Park wyglądały inaczej. W odbiorze filmy nie jest to aż tak bardzo istotne. Ważne, że fabuła wciąga, trzyma w napięciu i odsłania rąbek z życia geniusza, którego praca stanęła u podwalin współczesnych komputerów. Dobrze jest o tym pamiętać, korzystając ze współczesnych cudów techniki. Nie będę się na tym wszystkim skupiać, ponieważ obraz tylko bazuje na prawdziwej historii, a jego twórcy mają prawo do fabularyzowania i własnej interpretacji... tym bardziej że „Gra tajemnic” nie została nigdzie określona filmem biograficznym.
Bardziej interesującymi wątkami są kwestie moralne „zabawy w Boga” i decydowaniu o życiu i śmierci oraz tak proste i ogólne odrzucenie inności, zamknięcie w ramach społeczny jednostki. I ten drugi element jest w filmie chyba najbardziej eksponowany – wszak zdanie „człowiek, po którym najmniej się tego spodziewamy, może dokonać rzeczy wielkich” pada w „Grze tajemnic” dwa razy, dwa razy do osób innych i ogólnie odrzucanych. Może takie potraktowanie tematu jest niezwykle poprawne politycznie, tym bardziej że Turing w obrazie Tydluma zdaje się nie tylko być geniuszem, ale i swego rodzaju męczennikiem ginącym w imię swojej orientacji seksualnej. Niemniej jednak nie od wczoraj wiadomo, że inny znaczy gorszy, inny znaczy zły. I tak właśnie traktowany jest Turing i to od dzieciństwa – mimo swojego geniuszu, a może właśnie za jego sprawą. Wyciągnięty poza nawias otaczającego go społeczeństwa, zahukany i nielubiany w szkole chłopiec o zapędach homoseksualnych wyrasta na genialnego matematyka, ale i ignoranta nieprzystosowanego do normalnego życia wśród ludzi introwertyka. Takiego człowieka najłatwiej odrzucić, potępić i skazać, bez zastanowienia się czy mimo wszystko (posługując się testem samego Turinga) „czy jest człowiekiem, czy maszyną”. Takiego samego traktowania z góry doświadcza Joan Clarke (która, o dziwo pierwsza w Turingu dostrzega człowieka - „podobieństwa” się wszak przyciągają). Niewyobrażalne bowiem było, by kobieta mogła zostać kimś więcej, jak żoną i ewentualnie sekretarką i tak mimo swych zdolności matematycznych Clarke jest wyhamowywana przez płeć naturalną i kulturową narzuconą jej przez ówczesne otoczenie.
Jednak nie fabuła jest największą siłą „Gry tajemnic” i nie jej interpretacja. Prawdziwa bombą obrazu jest aktorstwo. Nie mogę nie zauważyć, że rola Alana Turinga została wręcz skrojona na miarę dla Benedicta Cumberbatcha, lub, że to aktor został stworzony do odtwarzania ról genialnych introwertyków. Najpierw wyśmienity Sherlock Holmes w serialu BBC, a teraz Turing. Nie można oprzeć się wrażeniu, mimo że reszta obsady została dobrana również wyśmienicie, że „Gra tajemnic” to teatr jednego aktora. Gra Cumberbatcha zachwyca, to prawdziwy majstersztyk, nie dziwią więc zupełnie grad nominacji do filmowych nagród. Z całego wyśmienitego zespołu aktorskiego na wyróżnienie zasługują również Keira Knightley (mam wrażenie, że to jedna z jej lepszych kreacji, którą śmiało można stawiać obok „Pokuty” i „Dumy i uprzedzenia”) oraz Mark Strong, który świetnie wcielił się w tajemniczego szefa MI6.
Wydanie DVD nie jest bogate w dodatki. Na samej płycie znajdziemy wyłącznie zwiastuny filmów, których dystrybutorem jest Monolith Video. Niemniej jednak do wydania płytowego dołączona jest książeczka z kulisami powstawania „Gry tajemnic”, a to już coś.
„Gra tajemnic” to film dobry, nie wybitny, bo niestety Morten Tydlum nie wyzbył się poprawności politycznej. Nic to jednak, bo dostajemy fabularyzowaną historię ojca współczesnej informatyki z wojną i Enigmą w tle. Jeśli dodamy do tego naprawdę wyśmienitą grę aktorską, otrzymujemy widowisko, na którym nie sposób się nudzić... a jeśli do tego zrozumiemy, że inny nie zawsze znaczy gorszy, to tylko wyjdzie nam to na dobre.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.