„Terminator” - chyba nawet osoby słabo obeznane w świecie filmu wiedzą z czym to się je. Nie ma raczej sensu przytaczać informacji na temat poprzednich części, gdyż dawno już weszły one do kanonu kina i znać je po prostu wypada. Co więcej, produkcje te wykreowały na gwiazdę światowego formatu Arnolda Schwarzeneggera – przyznajmy to, aktora niezbyt wybitnego. Pytanie tylko, czy komukolwiek w tym przypadku powinno to przeszkadzać...?
John Connor (Nick Stahl) – przywódca ludzkości w mającej się wydarzyć wojnie z maszynami – wiedzie samotne życie poza społeczeństwem. Nie ma telefonu, nie ma adresu, nie ma celu. Ma jednak nadzieję. Nadzieję na to, że wraz z matką zapobiegł Dniu Sądu („Terminator 2”). Niestety, wkrótce przekonuje się w jak wielkim był błędzie... Maszyny wysyłają bowiem w przeszłość doskonałego cyborga, T-X (Kristanna Loken), którego celem jest zabicie Connora oraz kilku osób, mających odegrać w nadchodzącej wojnie znaczącą rolę. T-X wykonuje swój morderczy plan w ekspresowym tempie i kiedy wydaje się, że ludzkość stanie w obliczu zagłady, z odsieczą przybywa stary dobry T-800. Tylko jakie on może mieć szanse w starciu z cyborgiem o wiele bardziej zaawansowanym technologicznie niż pamiętny T-1000? Cóż, okazuje się, że Arnold nie stoi jednak na zupełnie straconej pozycji...
Fabuła „Buntu Maszyn” skonstruowana jest podobnie jak w „Dniu Sądu”. Niestety, nie jest już tak porywająca. Owszem, akcja rozgrywa się szybko, efektownie, może nawet czasem trzyma w napięciu. Jednak zwyczajnie brakuje tego „czegoś”. Widz nieustannie ma wrażenie, że nic nowego ta część nie odkrywa, że jest po prostu wymuszona (przysłowiowy skok na kasę). Autorzy scenariusza nie wysilili się zatem zbytnio, no bo jak inaczej nazwać fakt, iż w najnowszej odsłonie „Elektronicznego Mordercy” (pamięta ktoś to niezwykle „udane” spolszczenie przez rodzimego dystrybutora?) Skynet nadal istnieje, pomimo tego, iż w drugiej części został całkowicie zniszczony przez Arnolda i spółkę. Co więcej, tutaj nie dziwi nawet to głównego zainteresowanego, czyli Johna Connora. „Że co? Skynet działa? Dobra, żaden problem, zniszczymy go kolejny raz” – tak można by scharakteryzować jego reakcję. W ogóle cała postać Connora jest dla mnie nieporozumieniem. Niegdyś buntowniczy, odważny i bystry chłopiec stał się wystraszonym i ciapowatym mężczyzną. Czy to celowy zabieg twórców, aby z przywódcy ludzkości uczynić ciepłe kluchy? Jeśli tak, to wyszło świetnie, pytanie tylko, w jakim celu? Bo patrząc na Johna Connora granego przez Nicka Stahla, nijak nie potrafiłem wyobrazić sobie, że ten oto człowiek poprowadzi ludzi do walki...
Warto napisać kilka słów o pozostałych odtwórcach głównych ról. Wiadomo, Arnie jest stworzony do roli Terminatora (podobnie jak Sly do roli Rocky’ego – taka mała dygresja) i raczej nie należy się w tym konkretnym przypadku rozwodzić nad jego aktorskimi umiejętnościami. Tak więc Gubernator-Terminator wypadł moim zdaniem nie gorzej niż w części drugiej, a na pewno lepiej niż w pierwszej. Dodatkowo tym razem cyborg potrafił błysnąć poczuciem humoru (np. okulary-gwiazdki lub tekst „talk to the hand”), oczywiście nie tracąc przy tym kamiennej twarzy.
Co się zaś tyczy przeciwniczki Arnolda, T-X, to grającą ją Kristanna Loken również zaprezentowała się przyzwoicie. Zimna twarz nie wyrażająca żadnych emocji – dokładnie tego należało się po niej spodziewać. Owszem, rola to może niezbyt wymagająca i nie tak charakterystyczna jak T-1000, ale specjalnych zarzutów raczej mieć nie można, czego niestety nie da się powiedzieć o Claire Danes, czyli filmowej Kate Brewster. Aktorka stworzyła kreację zupełnie nieprzekonującą i śmiem twierdzić, że nic by się nie stało, gdyby jej w „Buncie Maszyn” po prostu zabrakło. Tym bardziej, że w poprzedniej części podziwialiśmy świetną rolę kobiecą w wykonaniu Lindy Hamilton, której porównywać do Claire Danes po prostu nie wypada...
Z „Dnia Sądu” pamiętamy zapewne powalające efekty specjalne. Tym razem także stoją one na bardzo wysokim poziomie, choć raczej już tak nie zaskakują. Cóż, poprzednia część ukazała się w 1991 roku i wówczas z pewnością wszelkie komputerowe triki robiły o wiele większe wrażenie niż obecnie w dobie „Matriksa”. Mimo wszystko twórców należy pochwalić, bo np. rajd dźwigiem po mieście, czy też oddziaływanie pola magnetycznego na T-X były bardzo miłe dla oka.
Jaki jest więc ten „Terminator”? Zapewne nie tylko według mnie to najsłabsza część cyklu, jednakże nie przekreślałbym jej zupełnie. To całkiem sprawne kino akcji, którego dużym plusem jest dość zaskakujące zakończenie. Czy to wystarczy, aby „Terminator 3” pozostał na dłużej w pamięci widzów? W to już wątpię i w każdym razie osobiście nie zmartwiłbym się, gdyby ta część w ogóle nie powstała. Tym bardziej niepokoją mnie plotki odnośnie realizacji następnych odsłon cyklu, już bez Arnolda. Będąc wielkim fanem „T1” i „T2” życzyłbym sobie, aby do tego nigdy nie doszło, choć doskonale zdaję sobie sprawę, iż płonne to nadzieje...