Kino kocha Nowy Jork. Nowy Jork kocha kino. To właśnie Wielkie Jabłko było inspiracją dla mrocznych i stylowych obrazów Martina Scorsese, intelektualno-neurotycznych rozważań Woody'ego Allena czy improwizacji filmowych Johna Cassavetesa. W „Zakochanym Nowym Jorku” miasto, które nigdy nie śpi, pokochało jednocześnie dwunastu reżyserów (dwa segmenty wyreżyserowane przez Scarlett Johansson i Andrieja Zwiagincewa, twórcy głośnego „Powrotu”, w finalnej wersji zostały usunięte). Wybierając się do kina, miałam w głowie tylko dwa pytania: czy twórcy pokochali to miasto szczerze, a nie tylko marketingowo oraz czy Nowy Jork i widzowie odwzajemnią to uczucie?
„Zakochany Nowy Jork” to kolejna, po wcześniejszym o trzy lata „Zakochanym Paryżu”, produkcja Emmanuel Benbihy, która jest zbiorem dziesięciu historii o różnych odcieniach miłości. Nie należy sugerować się słodkim, nietrafionym i infantylnym polskim tłumaczeniem tytułu oryginału „New York, I Love You”, który narzuca nam skojarzenie romantycznej komedii. Ponieważ podobnie jak w „Zakochanym Paryżu” mamy tutaj do czynienia z różnorodnymi spojrzeniami na zagadnienie miłości. Nie zawsze jest ona romantyczna. Jest ortodoksyjna, niewinna, zmysłowa, wieczna, metafizyczna, ulotna, a czasem po prostu nieszczęśliwa. Jest iście relatywna. Przez te różne punkty widzenia ten do cna ograny i zarazem ponadczasowy temat znów stał się intrygujący i atrakcyjny dla widza.
Trzy lata wcześniej siłą projektu Emmanuel Benbihy były nazwiska topowych reżyserów (bracia Coen, Gus Van Sant, Wes Craven, Tom Tykwer czy Isabel Coixet), tym razem nazwiska nie są tak spektakularne. W „Zakochanym Paryżu” – wielcy twórcy filmowi potraktowali nowele bardziej jako eksperymenty z własnym stylem, niż jako obraz miłości na tle Paryża. Tym razem dzięki zaangażowaniu twórców o mniej sugestywnym warsztacie osiągnięto to, iż film jest konglomeratem rewelacyjnie opowiedzianych historii Nowego Jorku, a nie tylko popisami i sztuczkami reżyserskimi. W „Zakochanym Nowym Jorku” inaczej też niż w nowelach paryskich potraktowano formę samych historii. Nie są one zamkniętymi w sztywne ramy opowieściami, ale z maestrią przenikają się (wszystkie historie połączył w jedną całość Randall Balsmeyer). Bohaterowie jednego segmentu wpadają na postaci, które miały swoje pięć minut (w przenośni i dosłownie) w innej historii. Ten zabieg sprawia, że czujemy rytm miasta, czujemy zwyczajne życie łapane ukradkowo przez oko kamery. Twórcom należą się też wielkie brawa za operowanie przestrzenią Nowego Jorku z wielkim wyczuciem estetycznym. Nie tylko tą doskonale znaną, ale zwłaszcza tą, która jest tak bardzo zwyczajna, powszednia, ale za to niezwykle urzekająca i przede wszystkim nieodkryta przez statystycznego widza. Zdjęcia Nowego Jorku raz prześwietlone ciepłym pomarańczowym, sztucznym światłem neonów i wieżowców, raz okraszone chłodnym blaskiem poranka, innym razem chowające się w mroku nocy zapierają dech w piersiach. Są niemal pocztówką z Wielkiego Jabłka, na szczęście twórcom udało się nie przekroczyć cienkiej linii kiczu i tandety, a skupili się na pięknie industrialnej przestrzeni.
Jeśli chodzi o treść historii – jest różnorodnie i urzekająco. Gdy kończy się jedna, mamy ten trudny do opisania przyjemny niedosyt, ale nie ma czasu na rozważania, gdyż następna kradnie naszą uwagę. Nowele nie mają określonego początku i końca, co daje nam nadzieję, że już znani bohaterowie pojawią się za chwilę w innej historii to na 5 Alei, w Central Parku czy w metrze. Każdy segment charakteryzuje się własnym stylem. Historia Żydówki Rifki („Mira Nair”) potwierdza po raz kolejny, że ogolona głowa i piękne oczy Natalie Portman mają niezwykłą siłę wyrazu. Segment „Yvan Attal” zapada w pamięć dzięki najzabawniejszemu, przeuroczemu i nieskutecznemu sposobowi na podryw (ujmujący Ethan Hawke) i recepcie na ciągłe podsycanie pożądania. Brett Ratner opowiada podszytą setnym humorem i oparami absurdu historię chłopca, który wybiera się na bal maturalny. W „Shunji Iwai” Orlando Bloom jako muzyk z problemami, próbuje wyjść z aktorskiej szufladki ciemnookiego pirata, pomaga mu w tym dźwięczny głos Christiny Ricci. Historia opowiedziana przez Allena Hughesa dała „Zakochanemu Nowemu Jorkowi” najwięcej zmysłowości i pożądania, które ucieleśniają Drea de Matteo i Bradley Cooper. Natalie Portman pokazała, że ma świeże i nietuzinkowe spojrzenie reżyserskie w opowieści o dziewczynce i baletmistrzu. Jiang Wen wskazuje, że łatwo we współczesnym świecie oszukiwać, ale łatwo też zostać oszukanym. Segment „Fathim Akin” to hołd złożony sztuce, która jest wieczna w przeciwieństwie do artysty, który ją tworzy. Joshua Marston prezentuje pełną ciepłego humoru i miłości scenę, gdzie gwiazdami jest urocze, odrobinę zgryźliwe i ciągle w sobie zakochane starsze małżeństwo. I ostatnia, ale i chyba najlepsza nowela Shekhara Kapura, najtrudniejsza w interpretacji, tajemnicza, wręcz metafizyczna. Historia francuskiej śpiewaczki operowej (legendarna Julie Christie) ociera się artyzm. Kapur dba o każdy detal. Piękne zbliżenia, niekonwencjonalne ustawienia kamery, obraz zamknięty w ramie lustra przypominają twórczość Tarkowskiego. Do tego chyba największe zaskoczenie aktorskie w „Zakochanym Nowym Jorku”- to znaczy Shia LaBeouf. Gwiazdor kina akcji i przygody w roli dotkniętego kalectwem boya hotelowego spisuje się wybornie, ukazując prawdziwy talent aktorski. Prawdziwa sztuka.
„Zakochany Nowy Jork” to naprawdę dobre kino. Doskonałe historie zabarwione nutą nostalgii, czasem namiętności, czasem po prostu humorem. Miłość nie jedno ma imię. Nie jeden ma obraz. Odpowiadając na pytanie zadane na początku, „Zakochany Nowy Jork” to film, który Nowy Jork i sami widzowie mogą spokojnie pokochać, zasługa w tym twórców, którzy może nie z wielką miłością, ale z szacunkiem i co ważniejsze z pomysłem i dobrym warsztatem (stylowe zdjęcia, pięknie komponująca się z nimi muzyka i perfekcyjny montaż) podeszli do miasta-symbolu. Dodatkowo plejada gwiazd aktorskich. Niektórzy mistrzowsko wyszli poza utarte schematy swojego emploi, inni tylko potwierdzili swój talent. Obraz dedykowany przedwcześnie zmarłemu Anthony’emu Minghelli ukazuje Nowy Jork jako tygiel kulturowy i obyczajowy – mikroskopijną wizję świata; jako miasto, które nigdy nie zasypia, najbardziej kosmopolityczne i najbardziej europejskie z miast w USA. Brzmi znajomo, szablonowo? Myślicie „przecież to już było”? Możliwe, ale w ponowoczesnym świecie kina, który żywi się cytatami i zapożyczeniami, spędzenie niezwykle przyjemnie i ciekawie dwóch godzin na ciemnej sali kinowej jest rzadkością. Stanowczo polecam. Warto. W końcu, kto nie kocha Nowego Jorku?