Obecnie w kinach obserwować możemy w całej krasie coroczny „sezon oscarowy”, czyli styczniowo – lutowe zamieszanie związane z ogłoszeniem przez Akademię nominacji do najbardziej rozpoznawalnych nagród filmowych na świecie. Okres ten charakteryzuje się przede wszystkim tym, że nagle przestaje mieć znaczenie, które filmy w zeszłym roku były rzeczywiście najlepsze, które kreacje najbardziej poruszające, a którzy reżyserzy w swym fachu najbardziej biegli. Nie od dziś wiadomo, że Oscary to marketingowy show w czystej postaci, który z obiektywną (o ile taka w ogóle jest możliwa) oceną filmów nie ma nic wspólnego. Obecnie widzów, jak i krytyków bardziej zajmują pytania: ile statuetek zdobędzie „Jak zostać królem”? Co powiedzą w podziękowaniach Natalie Portman i Colin Firth? Czy Aronofsky wygra z faworyzowanym Fincherem? Tymczasem gdzieś obok blichtru, czerwonych dywanów, paparazzi i błysku fleszy pojawił się film, który inspiruje i zachwyca, a mnie dosłownie rzucił na kolana. Przedstawiam Wam „Blue Valentine”, film którego prawdopodobnie nigdy nie zobaczycie w polskich kinach. Jest to z całą pewnością kameralne arcydzieło po stokroć ciekawsze niż każdy z oscarowych faworytów.
Nie ma chyba bardziej skomplikowanego i złożonego uczucia niż miłość. Nie ta cukierkowa z komedii romantycznych, ani ta patetyczna i niegasnąca z kolejnych hollywoodzkich produkcji obyczajowych. Ciężko komuś, kto naprawdę kochał w życiu inną osobę, uwierzyć w jednowymiarową plastikowość uczuć prezentowanych na kinowym i telewizyjnym ekranie. Opowiadać na celuloidowej taśmie o miłości umieją tylko najwięksi wirtuozi kina. Ta prawdziwa i jedyna to bowiem całe spektrum zmieniających się bez przerwy i ewoluujących uczuć i emocji. Pierwsze wrażenie, zaciekawienie, fascynacja, zauroczenie, pożądanie, zakochanie, przywiązanie, troska, poświęcenie – tymi i milionem innych słów możemy spróbować definiować coś w swej naturze praktycznie niedefiniowalnego. Żaden filmowy dialog czy scena nie wejdzie do głowy gimnazjalisty idącego na pierwszą randkę czy staruszka obchodzącego właśnie z małżonką Złote Gody. Okazuje się jednak, że można wyrazić te emocje gdzieś między słowami, za pomocą spojrzeń, gestów i zachowań. To niezwykle trudne. Udało się jednak reżyserowi Derekowi Cianfrance.
Cindy i Dean to małżeństwo z kilkuletnim stażem. Dean zdecydowanie za dużo pije, a jego frustrację zdaje się powiększać świadomość, iż kompletnie nie potrafił wykorzystać swoich licznych talentów. Na twarzy Cindy maluje się natomiast permanentne zdegustowanie, spowodowane brutalną konfrontacją młodzieńczych marzeń z szarą teraźniejszością. Mimo iż są małżeństwem zaledwie od kilku lat, wyraźnie coś między nimi zgrzyta. Codzienną troskę zdaje się przysłaniać świat wzajemnych pretensji, gdzie rutynowe rozmowy przeistaczają się w kłótnie, seks w obowiązek, a jedynym spoiwem trzymającym ich przy sobie zdaje się być czteroletnia córeczka. Czy ten uczuciowy marazm jest w stanie naprawić dwudniowy wyjazd do odludnego hotelu? Od początku wiemy, że to niemożliwe.
Nie zawsze jednak tak było. Równolegle z historią opisaną powyżej, poznajemy bowiem początki uczucia Cindy i Deana. Pierwsze spotkanie, pierwszy wspólnie spędzony wieczór pierwszy pocałunek. Fascynacja zmienia się w zauroczenie, a zauroczenie w miłość dosłownie na naszych oczach. A dzięki genialnym kreacjom Ryana Goslinga i Michelle Williams (Colin Firth i Natalie Portman kolokwialnie mówiąc „mogą się schować”) w ciągu ponad dwóch godzin projekcji nie wyczuwamy ani jednej fałszywej nuty, ani jednego fałszywego tonu czy nawet dialogu. Oglądanie sielankowych chwil paradoksalnie może być dla widzów najbardziej bolesnym przeżyciem, gdyż w zestawieniu z brutalną współczesnością każdy widz ma świadomość, że mimo upływu zaledwie kilku lat, z obrazów przedstawionych w retrospekcjach nie zostało już chyba nic. Ale czy na pewno?
14 lutego to czas, kiedy potrafimy sztucznie manifestować uczucia do najbliższej osoby. Jest różowo, namiętnie, a wszystko pachnie czerwonymi różami. „Blue Valentine” opowiada natomiast historię, w której istotą są wszystkie pozostałe 364 dni w roku. Dlatego jest tak bolesny, tak doskonały, i przede wszystkim tak niesamowicie prawdziwy…