Zupełnie przyzwoity, staroszkolny horror, który trzyma w napięciu literalnie do ostatniej sceny.
Dr Caroline Harding właśnie wydała opinię psychiatryczną stwierdzającą pełną poczytalność oskarżonego i najwyraźniej nie czuje się z tym dobrze, bo oskarżony został skazany na karę śmierci. Nieszczególnie przejmuje się tym faktem jej ojciec, również psychiatra, który właśnie w tym momencie koniecznie musi pokazać córce swojego nowego pacjenta. Pacjent ten, cierpiący najwyraźniej na osobowość mnogą, początkowo nie przyciąga szczególnej uwagi pani doktor – do czasu, kiedy jego „dodatkowa” osobowość okazuje się być kopią prawdziwego człowieka, ofiary rytualnego morderstwa.
Z materiałów prasowych wynika, że mamy do czynienia z psychologicznym thrillerem, w którym motywu sił nadprzyrodzonych dopatrzą się jedynie ci, którzy z założenia widzą szatana wszędzie, nawet w jury niektórych programów telewizyjnych. Nawiasem mówiąc, nigdy wcześniej nie spotkałem się z równie mylącymi materiałami dystrybutora, ale to szczegół. Faktycznie przez długi czas widz tego przedstawienia może odnosić wrażenie, że ma do czynienia z typową opowieścią o niebezpiecznym psychopacie – dopiero krwawe piktogramy pojawiające się na plecach jednego z bohaterów dają nam do zrozumienia, że jednak może tu chodzić o coś innego...
A kiedy już „Inkarnacja” zamienia się w horror, zaczyna się prawdziwa zabawa. Muszę szczerze przyznać, że dawno już film tego typu nie wciągnął mnie do tego stopnia. Historia oparta jest na ciekawym, oryginalnym koncepcie, bohaterowie żywi i dający się lubić (tym większe emocje budzi grożące im niebezpieczeństwo), temat jakby... na czasie? I jakkolwiek pewnych rozwiązań fabularnych domyślamy się na długo przed główną bohaterką, to ostatni wątek rozwiązuje się naprawdę dopiero na pół minuty przed końcem seansu i do końca nie sposób być pewnym, którą z trzech nasuwających się możliwości wybrał scenarzysta. Dobrze, że Amerykanie kręcą jeszcze takie filmy. I dobrze, że kręcą jeszcze horrory, których straszność nie polega na bryzganiu w kamerę litrem keczupu na minutę. „Inkarnacja” zalicza się bowiem do tego ich rodzaju, w których strach bliższy jest niepokojowi niż obrzydzeniu. To nie sceny umierania kolejnych bohaterów decydują o sile tego obrazu, ale rodząca się powoli w widzu świadomość, dlaczego umarli i co ich potem czeka. Oczywiście nie brak tu również podnoszących napięcie rekwizytów, jak stare czarownice czy fanatyczni, niepokojąco niedzisiejsi chrześcijanie, ale nie o nich przede wszystkim tu chodzi. Ktokolwiek wpadł na pomysł, na którym opiera się fabuła tego filmu, może być z siebie zadowolony.
Wypada jeszcze pochwalić świetne aktorstwo, zwłaszcza Jonathana Rhysa Meyersa, który faktycznie w zależności od tego, którą „twarz” swojego bohatera odgrywa, wydaje się być kimś zupełnie innym, a zmiany następują nieraz dość gwałtownie. Oczywiście Julianne Moore również stanęła na wysokości zadania. Całość filmowana jest bez zarzutu, choć momentami reżyser mógłby postarać się o mniej konwencjonalną pracę kamery, ale to oczywiście tylko narzekania malkontenta. Za to autentycznie świetna jest realizacja dźwięku i muzyka. Bardzo pomaga wczuć się w klimat filmu.
I jeszcze jedno zastrzeżenie: fabuła dość mocno kręci się wokół kwestii wiary i religijności. Jeśli jest to dla kogoś temat drażliwy (z jakichkolwiek powodów), można podejrzewać, że „Inkarnacja” tylko go zirytuje. Wszystkim pozostałym z czystym sumieniem polecam. Rozrywka na bardzo przyzwoitym poziomie.
|