Leo Hendrik Baekeland na początku XX wieku odkrył sposób na produkcję bakelitu, tworzywa sztucznego, którego używano przede wszystkim w przemyśle elektrotechnicznym. Ten wynalazek zapewnił Baekelandowi uznanie, miejsce na kartach historii, ale przede wszystkim duże pieniądze. Jednak film „Uwikłani”, który powstał na podstawie biograficznej powieści Natalie Robinson i Stevena M. L. Aronsona nie jest poświęcony jemu (choć jego imię pada kilka razy), ale jego wnukowi Brookesowi Baekelandowi (Stephen Dillane) oraz jego rodzinie, czyli zjawiskowej jak Rita Hayworth, żonie Barbarze (Julianne Moore) i synowi Tony’emu (Eddie Redmayne), który przejawia skłonności homoseksualne. Nie jest to sielankowy obraz o życiu rodziny z wyższych sfer, a portret silnych, nierozerwalnych, niezdrowych, wręcz obsesyjnych (także kazirodczych) relacji rodzinnych.
Tom Kalin do prawdziwej, tragicznej historii dostosował teatralny, estetyczno-plastyczny styl obrazowania. Pastelowe barwy, piękne krajobrazy, wierne oddanie klimatu lat 60. i 70., klaustrofobiczna aura i dobrze skrojona muzyka stanowią harmonijne tło dla dramatu rodziny Baekelandów. Bohaterowie zanurzeni w dekadencko-nihilistycznym świecie elit, cały czas są aktorami widowiska. Iście greckiej tragedii. I tutaj pojawia się problem z filmem „Uwikłani”. Scenarzysta Howard A. Rodman na rzecz chłodnej narracji, ogołocił historię z ludzkich uczuć i dramatu. Kilka odsłon życia Tony’ego i jego rodziców może dobrze charakteryzuje każdą postać z osobna i całe środowisko krezusów żyjących dla przywilejów, szampana i przeprowadzek, ale nie oddaje prawdziwych relacji tej trójki, a co za tym idzie nie oddaje ich prawdziwego dramatu. Postaci w „Uwikłanych” są odpychające i beznamiętne, jakby pozbawione życia. Twórcy próbowali uchwycić beznadziejność i pustkę życia bogatej socjety, ale zapomnieli, że pod tą beznadziejnością i pustką ukryte są pokłady namiętności, wątpliwości, miłości, nienawiści, samotności, smutku i szaleństwa. Chłodna narracja i próba szokowania widza scenami, które poruszają temat tabu, jakim jest kazirodztwo, odziera historię i bohaterów z pierwiastka ludzkiego. A to sprawia, że historia staje się ciężkawa, niesmaczna, a zwłaszcza nużąca. I nawet stylowa Julianne Moore i niepokojący Eddie Redmayne nie pomagają tej produkcji bez duszy.
„Uwikłani” Toma Kalina do polskich kin wszedł po 3 latach od swojej premiery światowej. Takie zabiegi są u nas dość popularne, ale pierwszy raz po obejrzeniu filmu, który w Polsce pojawił się z (dużym) poślizgiem, nie pomyślałam: „W końcu go obejrzałam!”, ale: „Dlaczego ten film trafił do kin?”. Ponieważ trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie obecność Julianne Moore, „Uwikłanych” śmiało można by puszczać w cyklach telewizyjnych „Okruchy życia” czy „Prawdziwe historie”, gdzie prym wiodą produkcje klasy B. Potencjał jaki noszą w sobie losy życia rodziny Baekelandów na dobry, wstrząsający film, niestety został zaprzepaszczony. Szkoda.