Kiedy w mediach pojawiły się oficjalne doniesienia o planowanym nakręceniu czwartej części „Piratów z Karaibów” daleki byłem od entuzjazmu. Trylogię Gore Verbinski’ego bardzo cenię i może właśnie dlatego miałem obawy, że kolejna odsłona nadszarpnie dobre imię cyklu, zwłaszcza że nowy reżyser, Rob Marshall, miał rzekomo otworzyć inny, znacznie różniący się od poprzednich rozdział przygód Jacka Sparrowa. Moje wątpliwości zostały jednak rozwiane już po kilku pierwszych minutach projekcji, a to, że seria została skierowana na nieznane dotychczas wody, okazało się bardzo trafnym posunięciem.
Kapitan Jack Sparrow wpada w kolejne tarapaty. Tym razem zostaje podstępnie zwerbowany do niewolniczej załogi okrętu „Zemsta Królowej Anny”, na którym rządzi owiany okrutnie złą sławą pirat Czarnobrody. Celem jego wyprawy jest odnalezienie Źródła Wiecznej Młodości, do którego zmierza także – płynący pod sztandarem Jego Królewskiej Mości – kapitan Barbossa.
Fabularnie „Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach” mają niewiele wspólnego z poprzednimi częściami serii. Ze znanych postaci są tu tylko Sparrow, Barbossa, Gibbs oraz małpka Jack, a w epizodycznej „roli” pojawia się także legendarny okręt „Czarna Perła” (choć w wyjątkowo miniaturowym rozmiarze). Oznacza to, że jeśli ktoś zamierza zacząć swoją przygodę z „Piratami…” od tej właśnie części, podczas seansu nie będzie się czuł skonfundowany swoją nieznajomością trzech pierwszych odsłon cyklu. Moim zdaniem to duży plus, bo skoro Rob Marshall miał nadać pirackiej sadze powiewu świeżego powietrza, niech zatem także nowi widzowie czerpią 100% satysfakcji z oglądanego filmu. Starym fanom pozostaje zaś dobrze znany klimat, charakterystyczny humor, zwariowany Jack Sparrow i obłędny Hector Barbossa – dla mnie wystarczająco!
Reżyser Rob Marshall do tej pory obracał się w zdecydowanie innej konwencji filmowej. Jego debiut na polu rozrywkowego kina przygodowego wypadł bardzo dobrze, bowiem „Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach” od samego początku kipią szybką akcją. Przy tym ciekawie prezentuje się sama historia, którą stworzyli scenarzyści znani z poprzednich części – Terry Rossio i Ted Elliot. Bohaterowie knują intrygi, spiskują i kłamią, co sprawia, że widz do końca nie może być pewnym, jak potoczy się ostateczne rozstrzygnięcie, kto kogo wystrychnie na dudka. Do tego dochodzi Źródło Wiecznej Młodości, legendarny pirat Czarnobrody, skarb hiszpańskiego żeglarza Ponce de Leóna oraz mityczne syreny – to wszystko składa się na interesującą, a przede wszystkim zgrabnie przedstawioną opowieść, ubarwioną niezłą ścieżką dźwiękową z dobrze znanym, znakomitym motywem przewodnim na czele. Wspomnieć należy jeszcze o pięknych sceneriach i oszałamiających zdjęciach etatowego operatora „Piratów…”, Dariusza Wolskiego. Techniczna i fabularna strona filmu jest zatem bardzo okazała.
Obraz Roba Marshalla nie jest niestety wolny od wad. Według mnie największą stanowi główny czarny charakter, który jako „ten zły” wypada dość blado. Legendy głoszą, jakoby Czarnobrody był jednym z najgroźniejszych piratów swojego okresu, w filmie zresztą obawia się go sam Jack Sparrow, mówiąc, że budzi on lęk także wśród innych piratów. O ile jeszcze pierwsza scena z jego udziałem potwierdza powyższą tezę, tak później Czarnobrody staje się postacią całkiem przyjemną – ani dobrą, ani przesadnie złą. To moim zdaniem największe potknięcie scenarzystów, którzy mając na tapecie taki charakter, nie zostawili mu wielkiego pola do popisu.
Do minusów zaliczam także trójwymiarową wersję filmu. Choć oglądałem go w kinie IMAX, 3D nie dostarczyło mi wyjątkowych doznań wizualnych. Dość powiedzieć, że samych efektów było jak na lekarstwo, a nieporównywalnie ciekawiej pod tym względem prezentował się wyemitowany przed seansem zwiastun dokumentu „Dzikie z Natury 3D”. Jeśli zatem ktoś ma dylemat, którą wersję filmu wybrać, z czystym sumieniem wskazuję na tradycyjne dwa wymiary.
„Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach” całościowo wypadli lepiej niż oczekiwałem. We wstępie napisałem, że cenię trylogię Verbinski’ego, zaś teraz śmiało mogę stwierdzić, że lubię wszystkie cztery części „Piartów z Karaibów” i to do tego stopnia, że na horyzoncie już wypatruję kolejnej odsłony!