Czy jest możliwe, by przeciętnego mężczyznę zatrzymał przed ekranem romans? Jest to możliwe, ale niewiarygodne wydaje się to, że można stworzyć romans kierowany do widzów płci męskiej. Sprawcą tej zaskakującej produkcji jest Quentin Tarantino, który by zdobyć dodatkowe środki na swój debiut „Wściekłe psy”, napisał scenariusz „Prawdziwego romansu” na zamówienie Tony'ego Scotta.
Clarence Worley (życiowa rola Christiana Slatera), pracownik sklepu z komiksami, a także wielki miłośnik filmów kung-fu oraz twórczości i osoby Elvisa Presleya, w dniu urodzin poznaje w kinie urodziwą blondynkę – Alabamę (Patricia Arquette), a następnie przeżywa z nią upojną noc. Rano kobieta oświadcza, że jest zamówioną call girl oraz że zakochała się w Clarencie. Szybko biorą ślub, a ich życie pełne miłości dalej toczyłoby się spokojnym rytmem, gdyby nie Elvis, który ma zwyczaj objawiać się głównemu bohaterowi, gdy ten jest w łazience. Król nakazuje swojemu fanowi zabić Drexla (Gary Oldman), byłego alfonsa Alabamy. Podczas likwidacji Drexla w ręce Clarenca wpada walizka pełna kokainy o wartości pół miliona dolarów. Jest to dla młodej pary szansa na niezależne i beztroskie życie. By upłynnić posiadany towar, wyruszają do Hollywood, a za nimi podąża sycylijska mafia, do której należą narkotyki.
Scenariusz „Prawdziwego romansu” jest uważany przez wielu za jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, w dorobku Tarantino, i chyba te opinie nie są bez pokrycia. Moim zdaniem, gdyby ten film reżyserował sam Quentin Tarantino, to „Prawdziwy romans” może nawet przewyższyłby „Pulp Fiction”. W filmie można znaleźć klika perełek, na przykład monolog Clifforda Worleya (Dennis Hopper) o czarnych genach Sycylijczyków, który jest wyraźną kpiną z wielkości mafii sycylijskiej. Należy też wspomnieć o motywie Elvisa, będącego motywującym do popełniania kolejnych zbrodnii urojeniem Clarenca, a także o postaci Floyda (Brad Pitt), który wiecznie naćpany leży na wersalce i nic z otaczającego świata nie jest w stanie wyrwać go z marazmu.
Muzyka Hansa Zimmera jest nie tylko bardzo przyjemna i nadająca lekki klimat obrazowi, ale także potrafiąca podkreślić napięcie sytuacji czy rozmach finałowej jatki. „Prawdziwy romans” to kawał dobrej rozrywki, chyba pierwszy romans zrobiony nie tylko z myślą o kobietach. Na szczęście dla widzów Tony Scott nie zepsuł scenariusza aż tak, jak zrobił to później Oliver Stone w przypadku „Urodzonych morderców”. Naprawdę rzecz warta obejrzenia.