„Generał. Zamach na Gibraltarze” miał być kontrowersyjnym filmem z ambicjami. Ambicjom niestety nie sprostał, a kontrowersje wzbudzi zapewne, jednak nie poprzez fabułę, ale przez sposób realizacji. I nie do końca jestem przekonana, że właśnie o to twórcom filmu chodziło.
Akcja filmu rozgrywa się na Gibraltarze, gdzie Władysław Sikorski wraz z córką gości u gubernatora Masona Macfarlane’a. Przy sobie ma dokumenty zawierające całą prawdę o zbrodni w Katyniu, to właśnie owe dokumenty stają się przyczyną sporu i pretekstem do zamachu na generała. Film opowiada o ostatnich chwilach z życia Sikorskiego i przedstawia kulisy zamachu, który miał być wynikiem misternie uknutego planu. Cała przedstawiona historia jest oczywiście czystą hipotezą, hipotezą, za która opowiada się jednak wielu historyków. „Generała...” możemy potraktować zatem jako próbę rekonstrukcji zdarzeń z 1943 roku.
Zacznę od jasnych stron produkcji. Duży plus za zaangażowanie w projekt aktorów takich jak Krzysztof Pieczyński czy Kamilla Baar. Są to niewątpliwie gwiazdy wielkiego formatu, ostatnimi czasy jednak coraz rzadziej mamy okazję oglądać ich na dużym ekranie. I na tym w zasadzie plusy się kończą. „Generał. Zamach na Gibraltarze” to film, który mnie zmęczył i to wcale nie z powodu nudnej fabuły, lecz z przyczyn czysto technicznych. Co chwilę ekran dzieli się na dwie lub więcej części, co daje oczywiście twórcom możliwość pokazania większej ilości szczegółów. Według mnie podział jest jednak nieumiejętny - nieskładny i chaotyczny. Wprowadza więcej zamętu niż to konieczne. Z bardzo podobną konwencją możemy spotkać się na przykład w serialu „24 godziny” z Kieferem Sutherlandem w roli głównej. Tam jednak podział ekranu i niestabilna kamera miały swoje uzasadnienie w rzeczywistym czasie akcji, co podkręcało tempo i podnosiło walory filmu. W przypadku „Generała...” trik ten zdecydowanie się nie sprawdza. Nowatorska formuła miała, zdaniem twórców, przemówić do widzów młodych. U starszych, jak zauważyli członkowie ekipy w jednym z wywiadów, może ona powodować trudności w odbiorze. Osobiście niewątpliwie zaliczam się do widzów młodych, a jednak trudności w odbiorze wystąpiły również u mnie. Mówiąc szczerze, gdybym wybierając się do kina nie bardzo orientowała się jak wyglądają Krzysztof Pieczyński czy Kamilla Baar, to po wyjściu z niego dalej bym tego nie wiedziała. Przez większość filmu kamera drży i skacze z twarzy na twarz z taką prędkością, że nie jesteśmy w stanie przyjrzeć się aktorom, ciężko nam również ich rozróżnić podczas akcji, nie mówiąc już o problemach z dojściem do tego, kto kogo akurat bije. Fenomen filmu stanowi właśnie fakt, że żaden z grających w produkcji aktorów, nie miał tak naprawdę szansy się wykazać. Jeśli komuś wydaje się, że główną postacią w filmie jest generał Sikorski, a tym samym wcielający się w niego Krzysztof Pieczyński, jest w dużym błędzie. W filmie mamy do czynienia z wieloma postaciami równorzędnymi. Jednocześnie jednak żaden z aktorów jakoś specjalnie się nie wyróżnia, bo też żaden nie dostał na to szansy - tak skonstruowane zostały role. Pod względem aktorskim film pozostawia spory niedosyt również przez niewykorzystany potencjał Kamilli Baar, która mimo ograniczonej roli starała się przemycić trochę swego kunsztu aktorskiego. Tak czy inaczej muszę stwierdzić, że najciekawszym momentem w filmie są napisy końcowe nakreślające dalsze losy postaci w nim występujących.
Jak wszyscy wiemy, przeprowadzona niedawno sekcja zwłok generała Władysława Sikorskiego potwierdziła tezę jakoby zginął on w wypadku lotniczym. Jak było naprawdę, tego podejrzewam, już nikt nigdy się nie dowie. Z hipotezą postawioną przez twórców filmu polemizować nie zamierzam, oceniam sam film, a nie stopień prawdopodobieństwa postawionej w nim tezy. A film, no cóż, marniutko... Pozostaje tylko mieć nadzieję, że „rozbudowana” wersja „Generała...” w postaci serialu, który zaserwuje nam w niedługim czasie telewizja TVN, będzie choć trochę bardziej udana.