Quentin Tarantino święcił swój pierwszy triumf na festiwalu w Cannes w roku 1994, dzięki „Pulp Fiction”. Zdobywając Złotą Palmę pokonał między innymi mistrza filmowej metafizyki – Krzysztofa Kieślowskiego. Niewątpliwie to wydarzenie można traktować jako cezurę w kinematografii światowej. Tarantino wprowadził kino na nowe tory. Tory popkulturowej, postmodernistycznej jazdy bez trzymanki. Jego najnowszy obraz „Django” powstawał w bólach. Ciągłe bombardowanie informacjami o zmianach obsady nie wróżyło dobrze. Ale tak jak w 1994 roku, ten pasjonat kina znów zaskoczył i stworzył film znakomity. Historia byłego niewolnika Django, który z pomocą Dr Schultza próbuje odnaleźć swoją żonę potwierdza, że Tarantino po prawie 20 latach po pierwszym sukcesie nadal zaskakuje i zachwyca.
Tarantino przede wszystkim jest potwornie uzdolnionym scenarzystą. Fascynacja kinem, obejrzane miliony tytułów - od klasyki kina po filmy klasy B - sprawiły, że idealnie wyczuwa język filmowy. Choć „Django” trwa aż prawie trzy godziny to w ani jednej chwili z ekranu nie wieje nudą. Żonglowanie rytmem narracji, dynamika akcji, która po mistrzowsku przerywana jest długimi piekielnie inteligentnymi, mięsistymi, ironicznymi dialogami, z których słynie Tarantino, sprawiają że film ogląda się z zapartym tchem. Poza tym dialogi w „Django” są zwyczajnie klasą samą w sobie. Christoph Waltz w jednym z wywiadów po ostatniej gali oscarowej, stwierdził, że reżyser dzięki któremu zgarnął dwa Oscary pisze poezje. I trudno się nie zgodzić z austriackim aktorem. Krwawą, pastiszową, autoironiczną poezję o zemście. Notabene powracający za każdym razem motyw zemsty w postmodernistycznym wydaniu odgrywa jedną z najważniejszych ról w twórczości scenarzysty „Prawdziwego romansu”. Jednakże w „Django” nie chodzi tylko o zemstę jako taką, ale pierwszy raz wychodząc poza konwencję także o miłość, honor i przyjaźń. Bo właśnie te uczucia są siłą napędową akcji, a nie sama zemsta jak to miało miejsce na przykład w „Kill Billu”. Reżyserowi udaje się także wpleść w umiłowaną konwencję spaghetti westernu prawdziwe emocje, uczucia i celne spostrzeżenia związane z niewolnictwem. Wiwisekcja Ameryki sprzed wojny secesyjnej jest precyzyjna co do cięcia filmowego skalpela. Dokładność ukazania mentalności niewolników, jak i ich panów jest uderzająca. Choć świat przedstawiony w „Django” jest mocno spolaryzowany to Tarantino doskonale uchwycił porządek tamtego świata i temperament zamieszkujących go ludzi. W ten sposób niemoralny i zły do szpiku kości Calvin Candie, czy pyszałkowaty Wielki Tatuś są jednocześnie dziećmi swoich czasów. Podobnie rzecz się ma z czarnoskórymi niewolnikami, dla których wolność (wyboru) jest tylko abstrakcją, co umiejętnie zasygnalizowane jest w momencie uwolnienia towarzyszy Django przez Doktora Kinga Schultza.
„Django” aż kipi od błyskotliwego humoru. Tarantino nie przejmuje się poprawnością polityczną i w sposób bezceremonialny rozlicza się z niechlubną historią USA. Scena, gdy członkowie Ku Klux Klanu przed atakiem rozprawiają o maskach z bawełnianych worków, które przygotowała żona jednego z nich jest wyjęta jakby z montypythonowskiego uniwersum. Pod względem komizmu, kiczu, ironii i pastiszu osiągnięty został szczyt geniuszu. Tańczące konie, hektolitry rozbryzganej krwi w wielu odcieniach karminu, niebieskie, dandysowskie wdzianko Django wzorowane na płótnie Thomasa Gainsborougha zatytułowanego „Błękitny Chłopiec”, mdlejące heroiny i dyliżans z trzonowcem na dachu to tylko przedsmak tego, co nas czeka w wyprawie na Dziki Zachód wraz z Tarantino.
Quentin Tarantino ma szczęście do aktorów. Choć John Travolta, któremu Tarantino pomógł w powrocie na szczyt Hollywood czy Christoph Waltz, który dzięki kreacji pułkownika Hansa Landy zaistniał w wyobraźni milionów widzów, mogą powiedzieć, że to oni mieli szczęście trafiając na tego postmodernistycznego szaleńca. Podobnie jest w „Django”. Role są jakby pisane pod konkretnych aktorów, choć doskonale wiemy, że przed realizacją propozycje nazwisk zmieniały się jak w kalejdoskopie. Ostateczny skład to aktorska precyzja i genialność. Tytułowy bohater w interpretacji Jamie’go Foxa ma w sobie coś z uciśnionego, ale dumnego i honorowego człowieka, jednocześnie charakteryzuje się czymś, co wyróżnia twórców hip hopu czy gansta rapu - nonszalancją, butą i niepokornością. Kolorowe, modne ubrania i tańczący wierzchowiec, które stają się jego atrybutami w momencie rozpoczęcia współpracy z doktorem Schulzem potwierdzają ten fakt. Dr King Schultz w wykonaniu Christopha Waltza to nowa wersja Hansa Landy. Mniej krwawa i psychopatyczna, ale za to tak samo czarująca, urokliwa i niebezpiecznie inteligenta. Jego przebiegle lotne mowy czarują nie tylko bohaterów tarantinowskiego uniwersum, ale także nas. Dużo też w postaci Dr Szhulta autoironii. Jako jedyny prawy, biały człowiek (Niemiec), o romantycznych poglądach czuje potrzebę pomocy Django w odnalezieniu Broomhildy. W moralnej i humanistycznej hierarchii czuje się postawiony wyżej od amerykańskich Południowców. Nosi w sobie syndrom Boga, uzurpuje sobie prawo do decydowania kto zasługuje żyć, a kto nie. Jednocześnie ten jedyny sprzymierzeniec Django jest protoplastą takich ludzi jak Hans Landa. Bez wątpienia zasłużony Oscar. Z wielką klasą swoje filmowe emploi łamie Leonardo DiCaprio. Urok i czar zmieszane z groteską sprawiają, że postać Calvina Candiego jest niejednoznaczna. Zła, okrutna, niemoralna. Ale Candie jest dzieckiem swoich czasów. Swój sposób bycie wyssał z mlekiem matki. Ostatni z wielkiej czwórki to Samuel L. Jackson, w roli lokaja Candiego Stephena, błyszczy najjaśniej i nie jest to sprawką jego siwo-srebrnej głowy. Jego postać to najlepsza próba charakterystyki zjawiska niewolnictwa. Genialny popis aktorstwa i niezwykła przemiana. Poza tym na ekranie zobaczyć można przepiękną Kerry Washington, która jest jednak tylko ozdobą ekranu, choć jej postać napędza całą akcję, Franco Nero w wybornym cameo, a wybuchowy występ zaliczył nawet Tarantino.
Przy twórczości byłego pracownika wypożyczalni kast VHS nie można pominąć ścieżki dźwiękowej. Ennio Morricone ogłosił, iż nigdy więcej nie zamierza pracować z Tarantino. Zarzucił twórcy „Jackie Brown” brak spójności dotyczący wyboru utworów i zbyt szybkie tempo pracy. Zarzut włoskiego kompozytora tak naprawdę jest orężem w ręku Tarantino, który potrafi wydobyć z niebytu zapomniane standardy i wyłowić z gąszczu nowych propozycji muzycznych perełki, które w komponowane w obraz nabierają spójności oraz podwójnego znaczenia. W „Django” klasyka miesza się z hip hopem, r’n’b i typowym westernowym brzmieniem. Genialnie w klimat filmu wprowadza „Django” w wykonaniu Rocky’ego Robertsa i Luisa Bacalova, potem już widz daje unieść się akcji i znakomitym dźwiękom, takim jak „His Name Was King” z filmu „Lo Chiamavano King”, „I Got a Name” z „The Last American Hero”, „Who Did That to You?” Johna Legenda, „Freedom” Anthony’ego Hamiltona i Elayna Boyntona czy „Ancora Qui" wspomnianego wcześniej Ennio Morricone i Elisy. W tym muzycznym kolażu jest siła, przesłanie i dobra zabawa.
Z twórczością Quentina Tarantino jest trochę jak z religią. Ma rzesze wyznawców, ale także miliony zaciekłych heretyków. Niewątpliwie po „Django” obydwie grupy poszerzą swoje grona. Jako osoba zaliczająca się do pierwszego kręgu, muszę ze wstydem stwierdzić, iż nie wierzyłam w sukces artystyczny i kasowy „Django”. Zwątpiłam w geniusz amerykańskiego reżysera. Teraz jako córka marnotrawna wracam do grona zagorzałych wyznawców, głosząc, iż „Mesjasz kina powrócił”.