Mówi się, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. Pokochane zwierzę odda swojemu właścicielowi całe serce, pokazując przy tym, co jest tak naprawdę w życiu najważniejsze. O tym opowiada znakomita powieść Johna Grogana pt. „Marley i Ja”. Śmiało mogę zaryzykować stwierdzenie, że fanom książki do gustu przypadnie jej ekranizacja.
John (Owen Wilson) i Jennifer (Jennifer Aniston) są młodym małżeństwem, krok po kroku realizującym życiowy plan. Nie będąc jeszcze gotowymi na dziecko, postanawiają wziąć pod swój dach psa. Niesforny Marley, „najgorszy pies świata”, dosłownie i w przenośni wywróci dom Groganów do góry nogami.
Ucieszyło mnie, że twórcy nie zrezygnowali z konwencji książki i przedstawili historię nie tylko o psie i jego wybrykach, ale przede wszystkim o życiu zwykłej rodziny, zmagającej się z codziennymi smutkami i radościami. W filmie subtelnie umieszczono typowo egzystencjalne rozterki, przemyślenia, konfrontacje marzeń z rzeczywistością („rozmowa” Johna z psem na plaży). I choć jest tutaj sporo zabawnych scen, to zarazem są takie, przy których widz może się chwilę zastanowić, czy aby dana sytuacja z życia Groganów czegoś mu nie przypomina. Szczególnie w kontekście końcowego morału – prostego, oczywistego, ale zarazem jakże prawdziwego i pięknego.
Przyznam, że nie byłem przekonany co do słuszności obsadzenia w głównych rolach Owena Wilsona i Jennifer Aniston, gdyż po prostu inaczej wyobrażałem sobie Groganów (zwłaszcza znając wygląd „prawdziwego” Johna). Na szczęście moje wątpliwości zostały rozwiane, ponieważ wspomniana dwójka zaprezentowała się z dobrej strony. Oczywiście nie może być mowy o jakichś wyjątkowych kreacjach, ale na stworzone przez nich postacie patrzyło mi się całkiem przyjemnie. W moim odczuciu byli w swych rolach bardzo przekonujący.
Jak na film familijny „Marley i Ja” trwa dość długo, jednak 120 minut projekcji mija błyskawicznie. Reżyser David Frankel umiejętnie wyważył proporcje pomiędzy czasem przeznaczonym dla Marleya i jego wybryków oraz życiem Groganów, w którym pies pojawia się gdzieś w tle. Może jedynie nie przypadł mi do gustu telegraficzny skrót wydarzeń z punktu widzenia Johna i jego felietonów, gdyż w moim odczuciu było to zdecydowanie za długie i nużące.
Zdaję sobie sprawę, że tę produkcję docenią zwłaszcza dzieci (dla nich dystrybutor powinien przygotować wersję dubbingowaną) oraz właściciele/miłośnicy psów. Wielu innym „Marley i Ja” może się wydać obrazem nudnym, bezpłciowym, niewartym uwagi, ale przecież to nie oni są tutaj docelową grupą odbiorców. Ja w każdym razie wybierając się na film Davida Frankela miałem jasno sprecyzowane oczekiwania i wyobrażenia na jego temat. Liczyłem, że będzie to idealny wybór na niedzielne popołudnie – lekkie, ciepłe kino familijne. Nie zawiodłem się ani trochę, dzięki czemu do domu wróciłem w bardzo dobrym nastroju.
A w drzwiach przywitało mnie radosne merdanie psiego ogona…