Thriller polityczny niekoniecznie musi być filmem, w którym stopień skomplikowania akcji przekracza dopuszczalną normę i znacznie utrudnia (a bywa, że i uniemożliwia) beztroskie skupienie się na biegu wydarzeń. Nie jest dobrze, kiedy zamiast fascynować się przeżyciami naszych bohaterów, zastanawiamy się o co chodzi z tą całą fabułą. A jeśli już się dowiadujemy, serwuje się nam kolejny zagmatwany wątek. „Spartan” Davida Mameta nie jest może produktem aż tak skomplikowanym, ale wyraźnie ciężkostrawna forma opowieści nie tylko zabija w nas zainteresowanie, ale co gorsze wywołuje uczucie nudy i brak jakiegokolwiek napięcia, które normalnie thrillerom towarzyszyć przecież powinno.
Bohaterem filmu „Spartan” jest agent rządowy Robert Scott (Val Kilmer). Otrzymuje on supertajne zadanie odnalezienia porwanej dziewczyny, Laury (Kristen Bell) – córki ważnego urzędnika państwowego. Cała intryga skupia się na odkrywaniu wielkiego spisku – przykrywki pod niepraworządność na szczytach władzy, oraz (w podtekście) na podkreśleniu szlachetnych zasad głównego bohatera, które, jak się jednak okazuje, warto od czasu do czasu poddać stosownej korekcie. Scott został bowiem „wychowany” przez armię na wojownika i jako wojownik nauczył się nie myśleć, ale przede wszystkim posłusznie wykonywać rozkazy. Nie myśleć znaczy nie szukać winnych, dociekać prawdy, przyczyn, oskarżać… myślenie mogłoby zdemaskować kilku wysoko postawionych funkcjonariuszy. Nie wszyscy jednak w tak zadziwiający sposób oślepli. Nowicjusz Curtis (Derek Luke) trzyma się swojej własnej definicji „słuszności” i zaraża nią dojrzewającego do radykalnej zmiany swoich poglądów, Scotta. A to tym bardzie istotne, że dni porwanej Laury wydają się być policzone.
Okazuje się, że nawet tak doświadczony aktor jak Val Kilmer potrafi być gwoździem do trumny filmu Mameta. Twarz zdradzająca oznaki syndromu Batmana uczyniła go jakby odizolowanym od historii, w której się znalazł. Postać Scotta, jakby nie było najważniejsza (zwłaszcza że zamierzeniem scenariusza było przedstawienie głębokiej przemiany psychicznej bohatera), jest bezbarwna, nacechowana nijakością emocjonalną, nie stwarza przekonującego wizerunku agenta, który znalazł się w samym środku wielkiej intrygi i który być może po raz pierwszy czuje się naprawdę odpowiedzialnym za czyjeś życie. Zdecydowanie najlepiej prezentuje się William H. Macy (jako Stoddard) - sztandarowy aktor w produkcjach Davida Mameta. Jego rola, choć praktycznie epizodyczna, pozwoliła przynajmniej w końcowych sekwencjach, i choć na 5 minut tego epilogu, poczuć o jaką stawkę toczy się gra. Generalnie jednak „Spartan” to aktorska II liga.
Trudno powiedzieć, dlaczego David Mamet, który już nieraz udowodnił, że potrafi napisać świeży i intrygujący scenariusz, a później sprawnie poprowadzić aktorów z fotela reżysera, zaangażował się w równie ciężką, co nużącą opowiastkę polityczną, w dodatku z tak banalnym morałem. „Spartan” jest po prostu kiepskim filmem i to pod wieloma względami. Od koszmarnych dialogów potrafią rozboleć uszy, a to całe uwolnienie Laury niby jest najistotniejsze, ale z upływem czasu coraz mniej angażuje uwagę widza. Mniej więcej w połowie filmu cała fabuła zaczyna się sypać. Brakuje płynności, przejrzystości, mocnego podkreślenia metamorfozy ideowej agenta Scotta, przede wszystkim jednak zbudowania klimatu dramatycznej walki o życie dziewczyny. Bez tego tła historyjki o Leonidasie i królu zamieniającym córkę w złoto wypadają trochę jakby wyrwane z kontekstu. Ciekawy motyw muzyczny Marka Ishama słychać niestety krótko i raczej w jego drugiej połowie.
Niewiele pozytywnego można powiedzieć o filmie „Spartan”, bo obraz nie pozwala się nawet specjalnie bronić. Być może gruntowna zmiana obsady, a zwłaszcza zastąpienie Kilmera kimś bardziej wiarygodnym w tej roli, nadałoby pomysłowi Mameta więcej sensu. Tego się już nie dowiemy. Pozostaje tylko omijać szerokim łukiem tę spartańską przypowieść, bo choć „najmocniejszym prochem świata jest ponoć adrenalina” to podczas projekcji filmu nie poznamy siły jej wybuchu.