Depp, Law i Farrell oddają hołd Ledgerowi
Arkadiusz Chorób | 2010-01-08Źródło: Informacja prasowa

Od dzisiaj na polskich ekranach "Parnassus" Terry'ego Gilliama. Trójka aktorów, którzy zastąpili na planie tragicznie zmarłego Heatha Ledgera postanowiła opowiedzieć o swoim udziale w tym niezwykłym projekcie.

Johnny Depp:
Maestro Gilliam stworzył wspaniały film. Cudownie czarowny i piękny. "Parnassus" jest niezwykle pomysłowym, porywającym dziełem, na przemian dzikim, ekscytującym i przezabawnym w swym szalonym, zdezelowanym dostojeństwie. Czysta gilliamowska magia!!!

Reprezentowanie Heatha było dla mnie zaszczytem. Był jedynym aktorem depczącym po piętach wszystkim wielkim sławom, wiedziony potęgą swego nieokiełznanego talentu, który znienacka, z szelmowskim uśmiechem zakradał się i syczał "hej... z drogi chłopaki, bo teraz kolej na mnie..." i co się wtedy działo!!! Heath jest genialny, Christopher Plummer przeszedł samego siebie, Waits jako Diabeł jest Bogiem, Lily Cole i Andrew Garfield są fantastyczni, Verne Troyer jest po prostu zajebisty, a reszta mojej kohorty - Colin Farrell i Jude Law z pewnością dali Mistrzowi Ledgerowi powód do dumy, składam im wyrazy uznania.
Mimo, że okoliczności mojego zaangażowania w ten film są szalenie bolesne i niezwykle smutne, jest dla mnie zaszczytem, że poproszono mnie o zastępstwo za drogiego Heatha.

Jude Law:
Zawsze uwielbiałem filmy Terry'ego Gilliama. Ich serce, duszę i myśl - zawsze pomysłowe, poruszające, zabawne i ważne. Kiedy dostałem propozycję, miałem podwójny powód, by się zgodzić. Bardzo lubiłem Heatha jako człowieka i podziwiałem go jako aktora. Pomoc przy ukończeniu jego ostatniego dzieła była hołdem, który czułem się zobowiązany mu złożyć. Wspierając Terry'ego w ukończeniu jego filmu uhonorowałem człowieka, którego ubóstwiam. Spędziłem na planie wspaniałe chwile. Chociaż wszyscy zjawiliśmy się tam, by uczcić pamięć Heatha, jego serce z wielką lekkością pchało nas naprzód, do końca.

Colin Farrell:
Nietrudno mi sobie wyobrazić, że gdy spojrzę wstecz na filmy, w których wystąpiłem i historie, które zostały opowiedziane przy moim udziale, jedna z nich będzie wybijać się jako unikalne, nie dające się do niczego porównać przeżycie. Była nim praca na planie "Parnassusa". Smutne przyczyny tej wyjątkowości są zapewne oczywiste dla wszystkich, którzy czytają te słowa. Trzech aktorów poproszono o ukończenie zadania rozpoczętego przez kolegę, którego bardzo lubiliśmy i szanowaliśmy zarówno jako człowieka, jak i artystę. Udział w tym filmie nie polegał na zajęciu miejsca Heatha, lecz doprowadzeniu całości do końca. Szczerze żałuję, że nie ukończył filmu sam. Cała ekipa podziela moje odczucia. Podobnie obsada filmu. Gdy dołączyliśmy z Johnnym i Jude'em, na planie panowała atmosfera żałoby po stracie Heatha. Zarazem jednak wszystkich wiódł zacięty upór, by ostatnie dzieło Heatha ujrzało światło dzienne.

Przede wszystkim jednak - jeszcze bardziej niż smutek i szok, kruchość i niepewność, czy kończenie filmu jest właściwą drogą - czuć było na planie niezwykłą miłość. Cała społeczność: kucharze i aktorzy, elektrycy i makijażyści zjednoczyła się w powszechnej miłości i poczuciu obowiązku wobec jednego z najwspanialszych aktorów i najhojniejszych ludzi. Tę miłość zrodzoną ze smutku zapamiętam najlepiej. To wielki dar i zaszczyt, móc podążać tropem, który wyznaczył Heath Ledger. Niech spoczywa w pokoju.

Polska premiera "Parnassusa" już dziś, 8 stycznia.