Rozdanie tegorocznych Oscarów coraz bliżej, dlatego do kin wchodzą wszelkie produkcje nominowane do otrzymania tej złotej statuetki. „Sierpień w hrabstwie Osage”, „Zniewolony” czy „Witaj w klubie” to tylko niektóre z oscarowych produkcji (przy czym ta ostatnia dopiero niedługo zawita na polskie ekrany kin). Kilka dni temu swoją premierą miał kolejny film stojący w oscarowej kolejce - „American Hustle”. Czy obsypana licznymi nagrodami produkcja rzeczywiście jest taka dobra?
Irving i Sydney zajmują się drobnymi przestępstwami. Wszelkie przekręty udają się perfekcyjnie do czasu, gdy zostają zdemaskowani przez agenta Richiego. Wysłannik służb stawia im ultimatum - albo spędzą resztę swoich dni w więzieniu, albo pomogą mu dorwać „grube ryby” świata polityki. W końcu tam, gdzie władza muszą być również i przekręty. Dwójka oszustów zgadza się na pracę dla policji, jednak kiedy ta para zaczyna działać niejedną osobę czeka przykre rozczarowanie.
„American Hustle” to dramat, kryminał i komedia w jednym. Czy ta kompilacja wystarczyła, by wywrzeć na mnie pozytywny efekt? Niekoniecznie. Ta produkcja znajduje się najniżej w skali ocen wszelkich obejrzanych przeze mnie obrazów, które zostały nominowane do Oscara w kategorii najlepszej produkcji filmowej. Ani śmiesznie, ani dramatycznie. Szczerze powiedziawszy nie za bardzo rozumiem otoczkę zafascynowania unoszącą się wokół „American Hustle”, bo zarówno pomysł nie jest innowacyjny, jak i gra aktorska dobra.
Właśnie, gra aktorska. Rozumiem, że obecnie istnieje coś takiego jak moda na Jennifer Lawrence: bo się sprzedaje, bo nie jest cukierkowa, bo wiele innych powodów. Jednak czy ta moda jest uzasadniona? W „American Hustle” aktorka grała bowiem przeciętnie, nie wzniosła się na wyżyny i na pewno nie zawładnęła filmem. Pokrzyczała, pokazała się i tyle. Podobnie rzecz się ma z inną kobiecą postacią w tym filmie graną przez Amy Adams. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać nad tym, za co te wszelkie nominacje dla tej aktorki. Chyba za sam fakt, iż pojawia się w tej produkcji, bo na pewno nie za dobrą grę aktorską. Jedynie panowie, a zwłaszcza Bradley Cooper, zdołali jakoś obronić ten film.
Spodziewałam się dobrego kina, w końcu tyle nominacji powinno wyznaczać jakiś poziom. Jednak srogo się rozczarowałam. Możliwe, że wielu innym osobom produkcja się spodoba, może dostrzegą w niej jakieś zalety. Ja, niestety, stwierdzam, że przebojem roku na pewno nie jest. Film niemiłosiernie mi się dłużył, ilość skomplikowania na metr kwadratowy przytłoczyła chyba samego reżysera, bo niektóre rozwiązania były po prostu mało realne.
Czy polecam? Nie. Jeżeli jednak jesteś widzem typu „muszę obejrzeć każdy film nominowany do Oscara”, wtedy sięgnięcie po tę produkcję uważam za uzasadnione. W innym przypadku może pojawić się wielkie rozczarowanie. Przynajmniej ja poczułam się oszukana, bo ilość nominacji nie przekłada się na jakość produkcji.