*uwaga - recenzja może zawierać lekkie spojlery*
Gdyby historia przedstawiona najpierw w książce, a następnie przeniesiona na ekran w filmie „Droga do zapomnienia” była li tylko wymysłem scenarzystów, błyskawicznie zostałaby okrzyknięta sentymentalnym wyciskaczem łez. Ponieważ jednak jest ona oparta na prawdziwych wydarzeniach, chcąc nie chcąc, w trakcie zapoznawania się z jej bohaterami nie sposób nie poczuć chwytającego za gardło wzruszenia. Albowiem w największym skrócie jest to opowieść o triumfie człowieczeństwa, odwadze, przebaczeniu i niezwykłej sile ludzkiego charakteru. Oraz niepojętym okrucieństwie wojny.
Eric Lomax (w którego w filmie wcielili się Colin Firth oraz młodziutki Jeremy Irvine) był brytyjskim żołnierzem, który w trakcie II Wojny Światowej po upadku Singapuru trafił wraz z całym swoim oddziałem do japońskiej niewoli, a następnie znalazł się wśród tysięcy jeńców wykorzystywanych przy budowie birmańskiej Kolei Śmierci. Ekranizacja jego wspomnień podzielona jest na dwa (przeplatające się niechronologicznie w głowie bohatera) okresy - dla niego bowiem wojna nie zakończyła się po powrocie do domu, ale trwała nadal w jego wyobraźni, uniemożliwiając mu normalne życie i coraz bardziej izolując go od kochającej żony (Nicole Kidman).
Już w pierwszych scenach Firth świetnie portretuje Lomaxa, jako przeciętnego, poukładanego i lekko dziwacznego introwertyka, zafascynowanego pociągami. Początek filmu, kiedy bohater (w dość zaawansowanym już wieku) poznaje Patti, która okaże się miłością jego życia i zachowuje się trochę jak nieśmiały nastolatek, jest pełen niewinnego uroku i humoru. Po chwili jednak robi się już nieco mroczniej i zdecydowanie smutniej, albowiem okazuje się, że pod tą poukładaną powierzchnią ten pozornie spokojny weteran jest trwale naznaczony przez wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat.
Wydaje mi się, że „Droga do zapomnienia” ma szansę zdobyć tyle samo zwolenników, co oponentów i co ciekawe - obie strony będą miały po swojej stronie równie dobre argumenty. Z jednej strony bowiem sama historia jest jednocześnie tragiczna (biorąc pod uwagę tortury, jakim został poddany Lomax, a także nieprawdopodobnie okrutny los jeńców zmuszanych do katorżniczej pracy przy budowie torów), jak i wzruszająca (trudny do wyobrażenia gest wybaczenia wrogowi po latach i zakończenie prawie jak z powieści dla pensjonarek, a napisane przez życie), ale mnie osobiście czegoś w niej zabrakło.
Z jakiegoś powodu, cały czas mając bolesną świadomość tego, w jakich warunkach żyli (i umierali) alianccy żołnierze, nie „widziałam” tego w tym filmie - to prawda, są tam brutalne i mocne sceny, ale jednocześnie pokazana rzeczywistość sprawiała na mnie wrażenie trochę za bardzo wystylizowanej, a groźni i okrutni strażnicy ze swoimi nieco teatralnymi grymasami i schludnymi mundurami wydawali się momentami wzięci z jakiegoś innego projektu.
Przyznaję jednak, że Jeremy Irvine, wcielający się w młodego Lomaxa wykonał kawał dobrej roboty - jego postać jest bardzo autentyczna i ciekawie pokazuje zwykłego, przyzwoitego człowieka, który staje się bohaterem nie dla chwały czy poklasku, ale postępując po prostu zgodnie z własnym sumieniem. To właśnie to jego „ciche bohaterstwo” sprawia, że film chwyta za serce - od początku bowiem lubimy tego chłopaka, podobnie jak darzymy sympatią jego przyjaciela Finlaya i resztę oddziału. Bardzo podobał mi się sposób pokazania, jak nawet w najgorszych momentach ci młodzi chłopcy starają się trzymać razem i zachować choćby resztki godności. Inną rzeczą, która ujęła mnie w tym obrazie był wątek radzenia (lub raczej nieradzenia) sobie z wojenną traumą przez byłych żołnierzy, którzy wrzuceni z powrotem w „zwykłe” życie, decydują się wspólnie milczeć o swoich doświadczeniach, stanowiąc jednocześnie dla siebie grupę wsparcia.
Zdecydowanie najmocniejszą stroną „Drogi do zapomnienia” jest aktorstwo - wspomniani już przeze mnie wcześniej Firth i Irvine dopasowani są idealnie, tworząc bardzo wiarygodną kombinację różnych cech głównego bohatera; Kidman w roli żony Lomaxa też całkiem dobrze przedstawia Patti, dzielnie wspierającą Erica w dążeniu do emocjonalnego „zamknięcia” tragedii z przeszłości. Jednak moim zdaniem największe pochwały należą się odtwórcy nemesis Lomaxa (a konkretnie jego starszej wersji), Takashi Nagase, czyli Hiroyuki Sanadzie, który zdołał nadać swojej - raczej mało sympatycznej, postaci ludzkie cechy, sprawiając że naprawdę wierzymy w jego przemianę i poczucie winy. Można wprawdzie czepiać się samego sposobu pokazania tego dziwnego pojednania torturowanego z katem (wydaje się, że gdyby film zakończył się symbolicznie na scenie, kiedy Lomax-Firth otwiera bambusową klatkę i odchodzi, uniknęlibyśmy zbytniej dosłowności), ale nie bądźmy drobiazgowi, albowiem ogólnie film, mimo ciężkiego tematu, w swojej leniwie toczącej się fabule i melancholijnej szarości od początku do końca zachowuje swoisty wdzięk.
Myślę, że najważniejszą lekcją, jaką można wynieść z niezwykłej historii Erica Lomaxa jest przypomnienie, jak istotną częścią ludzkiej natury jest nasza zdolność do wybaczania. Opowieści takie jak historia Filomeny (o której pisałam w jednej z wcześniejszych recenzji), czy ta aktualna, uświadamiają nam dość dosadnie, że człowiek jest zdolny zarówno do niebywałego wręcz okrucieństwa, ale jednocześnie potrafi zdobyć się także na prawdziwe miłosierdzie. Sam bohater podsumował to słowami: „Kiedyś w końcu trzeba przestać nienawidzić”. Warto o tym pamiętać, choć oczywiście lepiej, gdybyśmy nigdy nie musieli sprawdzać tej teorii na sobie.