Pierwsza dekada XXI wieku obfituje w powroty wielkich postaci filmowych sprzed kilkunastu i kilkudziesięciu lat. Pięściami wymachiwał już Rocky Balboa, wkrótce karabin w dłonie chwyci John Rambo, a batem zakręci Indiana Jones. O swoich sympatykach przypomniał też sobie John McClane, który po raz czwarty stawia czoło niezwykle groźnym przestępcom, uderzającym na niespotykaną w poprzednich częściach „Szklanej pułapki” skalę.
Terroryści pod dowództwem Thomasa Gabriela (Timothy Olyphant) przejmują kontrolę nad urządzeniami, od których zależy funkcjonowanie całego kraju. Służby bezpieczeństwa są bezsilne, a przestępcy pozostają nieuchwytni. W tym czasie McClane jak zwykle znajduje się w nieodpowiednim miejscu o niewłaściwej porze. Wykonując rutynowe z pozoru zadanie dostarczenia do FBI młodego hakera, Matthew Farrella (Justin Long), trafia w sam środek całego zamieszania.
Przyznam, że bałem się o ten film. Całą serię widziałem wielokrotnie, za każdym podejściem świetnie się bawiąc. John McClane to postać niesłychanie wyrazista - arogancka i sympatyczna zarazem; twarda i bezwzględna, ale jednocześnie wrażliwa na krzywdę innych. Można było mieć wątpliwości, czy po dwunastu latach od ostatniej części, Bruce Willis z 50-tką na karku będzie w stanie wskrzesić w pełnym blasku swą sztandarową rolę. Na szczęście udało mu się to znakomicie! McClane znów nosi przepoconą koszulkę, ubroczony jest krwią i komentuje sytuację prowadząc sarkastyczny monolog. A zatem to ten sam John – może trochę starszy, ale wciąż w imponującej formie.
Produkcja „Szklanej pułapki 4” kosztowała $110 mln i widać, że te środki zostały właściwie wykorzystane. O ile poprzednie części charakteryzowały się dość oszczędnymi efektami komputerowymi, tak tutaj ich realizacja zapiera dech, choć na pewno nie można powiedzieć, by zdominowały film (poza jednym fragmentem, o którym później). Strącenie śmigłowca autem („bo skończyła się amunicja”); samochód koziołkujący tuż nad głowami bohaterów; potężny wybuch gazu – to naprawdę robi wrażenie. Dodajmy do tego fantastyczne popisy kaskaderskie (np. skakanie z dachu na urządzenie klimatyzacyjne, a następnie na schody przeciwpożarowe – wszystko w jednym dynamicznym ujęciu!) i świetne, oszczędne w kolorystyce zdjęcia Simona Duggana („Ja, robot”, „Underworld: Evolution”). Tak więc od strony technicznej film prezentuje się bardzo okazale i współcześnie.
Co zaś z warstwą fabularną? Cóż, to przecież „Szklana pułapka” i nie należy tu oczekiwać samych logicznych i prawdopodobnych sytuacji (choć główna intryga dotyka całkiem realnego zagrożenia polegającego na zbyt dużym zaufaniu technologii). To nie jest rzecz w stylu znakomitej „Gorączki”, a czyste kino akcji, które przede wszystkim ma dostarczać dobrej rozrywki, nie wymagającej używania wielu szarych komórek. Sam przez kilkanaście minut miałem wrażenie, że film powinien nosić inny tytuł, gdyż jakoś nie wyglądał na „Szklaną pułapkę”. Dopiero, gdy na ekranie pojawiła się rozróba na naprawdę dużą skalę, przekonałem się, że obraz Lena Wisemana jak najbardziej zasługuje na to, by stanowił kolejną część tej wybornej serii. Reżyser (znany z obu części „Underworld”) jest prywatnie wielkim fanem „Szklanej pułapki” – w czasach szkolnych nakręcił amatorski film inspirowany przygodami McClane’a. Po latach stanął zaś przed szansą zrealizowania w pełni profesjonalnego dzieła. Wiseman nadał czwartej części cyklu niesamowite wręcz tempo. Akcja pędzi z zawrotną prędkością, ale jednocześnie ani razu nie wkrada się chaos, przez co widz nie jest zdezorientowany. Oczywiście reżyser zadbał też o to, by dać odbiorcy chwile wytchnienia, tylko że wówczas McClane niejednokrotnie popisuje się sobie tylko właściwym poczuciem humorem, a zatem przez ponad 2h nie sposób oderwać wzroku od ekranu.
Niestety, nie obyło się bez kilku zgrzytów. Duże zastrzeżenia mam do tego „złego”, czyli Thomasa Gabriela, którego zagrał Timothy Olyphant. Mając w pamięci kreacje stworzone przez Alana Rickmana, Williama Sadlera i Jeremy’ego Ironsa, uważam, iż Olyphant na ich tle wypada blado, a jego postać jest mało wyrazista i jakoś nie pasuje na głównego przeciwnika McClane’a. Zdaję sobie sprawę, że jest to spec komputerowy i nie musi wyglądać szczególnie groźnie, ale zwyczajnie brakuje mu charyzmy.
Do gustu nie przypadła mi też scena pojedynku na autostradzie. Mam wrażenie, że w tym przypadku twórcy przesadzili i poszli w efekciarstwo, znane z „Mission: Impossible”. McClane już w drugiej części skakał po skrzydle samolotu i tutaj można było tego oszczędzić, gdyż potraktowanie myśliwca jako deski surfingowej wyszło komicznie (śmiech widowni był wymowny). Szkoda, bo w moim odczuciu trochę pogorszyło to ogólne wrażenie. Zdziwiony też byłem „spowiedzią” bohatera przed młodym hakerem. O dziwo, rozmowa ta była prowadzona całkiem serio, a słowa pełne żalu i rozgoryczenia dziwnie brzmiały z ust Johna McClane’a. Skoro już o wypowiadanych kwestiach mowa, dodam jeszcze, że w USA film ma ograniczenie wiekowe od 13 lat, a zatem nie znajdziemy tu specjalnie wulgarnego słownictwa...
Co by jednak złego nie powiedzieć, nie sądzę, by fani serii byli zawiedzeni. Może nie jest to film tak dobry jak poprzednie części, klimat już nie ten, a realizacja zupełnie inna. Ale to wciąż jest „Szklana pułapka” – produkcja, od której należy oczekiwać określonych założeń i nie traktować śmiertelnie poważnie. Ja w każdym razie na seansie bawiłem się znakomicie i nawet nie zauważyłem, kiedy upłynęły 130 minuty projekcji. I pewnie w tym momencie jestem zbyt subiektywny, ale tym, którzy twórcom filmu będą zarzucać rozmaite błędy, mam tylko jedno do powiedzenia: „Yippee-ki-yay...”