To film o poszukiwaniu siebie, o przejmowaniu kontroli nad własnym życiem. Reżyserem i współscenarzystą jest Duńczyk, Joachim Trier, znany m.in. z „Oslo, 31 sierpnia” czy „Głośniej od bomb”. W tworzeniu scenariusza pomagał także Eskil Vogt – norweski artysta, odpowiedzialny również za wyżej wymienione produkcje.
Bohaterka norweskiej produkcji, Julie (Renate Reinsve) studiuje medycynę. Wybrała ją jednak głównie dlatego, żeby nadać sens swojemu życiu, które dotychczas wieńczone wysokimi stopniami w szkole, nie sprawiało satysfakcji. Pomimo tego, Julie znów znalazła się w martwym punkcie. Czuje, że nie ma swojego miejsca we wszechświecie.
Metodą prób i błędów postanawia więc odnaleźć sens życia. Najchętniej znalazłaby się w miejscu, gdzie nikt nie zadaje pytań, o zwykłe ludzkie sprawy – czym się zajmuje i co ją interesuje. Chyba każdy kiedyś usłyszał takie pytanie i wie, jak potrafi być nieznośne i drażniące. Szybko okazuje się, że wprowadzone zmiany przynoszą tylko chwilowe szczęście, wolność i ulgę. Ale czy ich krótkotrwałość oznacza, że są złudne? Pozornie wydawać się może, że Julie znajduje się na właściwej drodze. Jednak małe szczegóły, po chwili dochodzą do głosu i niszczą to, co bohaterce udało się zbudować. Faktem jest, że w młodej kobiecie nie ma siły walki. Kiedy coś jest nie tak, rozpoczyna się „ewakuacja”, bo przecież życie zawsze można zacząć gdzieś indziej … - tam gdzie trawa jest bardziej zielona. Te niby nieznaczące szczegóły stają się trampoliną do kolejnych zmian. Zagubienie bohaterki potęguje ogólny światopogląd, że każdy człowiek jest stworzony w konkretnym celu, każdy do czegoś przynależy, ma swoje miejsce, a ona jedynie szuka czegoś nowego. Każde miejsce, nowi ludzi, kolejny powiew wolności to impulsy, które nią sterują. Wiek trzydziestu lat w obecnych czasach narzuca pewne utrwalone reguły, pokazujące co powinniśmy robić i kim powinniśmy być. Obecnie, presja otoczenia jest bardzo duża. Wynika to z silnie ugruntowanych oczekiwań. Choć nie jestem entuzjastką zbytniej ingerencji w ludzkie życie, wydaje się, że działania Julie są podyktowane jakimś wewnętrznym głosem. Początkowo, Julie wydawała się nadmiernie liberalna, a to w efekcie nie prowadziło bohaterki do niczego.
Każdy moment w życiu kobiety to „bad timing” i tak właśnie zatytułowano jeden z rozdziałów filmu. W pewnym sensie jest to ukłon w stronę chwilowości życia, w którym w pełni odczuwa się jedynie najlepsze momenty, ale jednocześnie jest to bardzo egoistyczne, mało dojrzałe pojęcie o tym, jak żyć. Czy szukanie „flow” za wszelką cenę to dobra droga? I czy stawianie swojego „ja” na piedestale zawsze daje upragnione szczęście? Niestabilność uczuciowa bohaterki przejawia się w wielu momentach filmu. Julie czuje się jakby „utknęła”. Całkiem dobrze wychodzi tu połączenie niesfornej energii bohaterki, jej melancholijności i ekstatycznej radości.
To naprawdę dobry i jakże przemyślany film. Celem ukazanych działań i zabiegów artystycznych, jak i całej postawy głównej bohaterki nie jest definitywność. Obraz nie będzie rozumiany przez każdego i przez każde pokolenie. Z wielką pewnością, niektórzy wytkną wysoko wrażliwej bohaterce bezcelowość i niezdecydowanie. Polecam obejrzeć!