W obecnych czasach kolejny remake made in USA jest w zasadzie czymś oczywistym. Skok na kasę? Jak najbardziej. Brak inwencji? Pewnie w jakimś stopniu tak. Pójście na łatwiznę? Często, ale nie zawsze. Czy podobne zarzuty można postawić Stevenowi Soderberghowi? Jeśli tak, to po swojej stronie reżyser ma potężny atut – bardzo dobry film.
Danny Ocean (George Clooney) wychodzi z więzienia. Trudno jednak powiedzieć, by stał się człowiekiem zresocjalizowanym, gdyż niemal natychmiast wprowadza w życie swój plan polegający na obrabowaniu skarbca kasyna Bellagio. Pieniądze nie są jednak dla niego celem samym w sobie. Otóż właściciel kasyna, Terry Benedict (świetny Andy Garcia), ma coś, a raczej kogoś, na kim Danny’emu zależy bardziej niż na forsie – jego byłą żonę, Tess (Julia Roberts). Okradając Benedicta, Ocean zamierza zatem usmażyć dwie pieczenie na jednym ogniu – wzbogacić się i odzyskać ukochaną. Zarówno jedno, jak i drugie zadanie jest niezwykle trudne, toteż Danny’emu w ich realizacji pomagają starzy znajomi – specjaliści w rozmaitych dziedzinach, niezbyt zgodnych z prawem. Tak oto cała jedenastka wyrusza do skarbca Bellagio...
W oryginale z 1960 roku wystąpiły wielkie sławy tamtej epoki (Frank Sinatra, Dean Martin, Angie Dickinson). Podobny klucz zastosowano w remake’u, którego obsada aż roi się od nazwisk znanych, lubianych i w dużej mierze także cenionych. Steven Soderbergh ma szczęście do pracy z gwiazdami (podobnie było w przypadku „Traffic”, za który otrzymał Oscara), ale trzeba przyznać, że świetnie potrafi nimi pokierować. Otóż w „Ocean’s Eleven” ci najpopularniejsi aktorzy wcale nie dominują nad mniej znanymi kolegami. Oczywiście role jednych są większe niż drugich, ale gdy pod koniec filmu patrzymy na oblicza członków grupy, odnosimy wrażenie, że każdy z nich stanowił istotny element układanki, bez którego nie udałoby się uzyskać końcowego efektu. Wielkie brawa należą się zatem reżyserowi, dzięki któremu każda z tych postaci miała swoje pięć minut, a niektóre nawet dziesięć.
Nie sposób nie wspomnieć o znakomitej kreacji Andy’ego Garcii. Pogardliwe i momentami przenikliwe spojrzenie; twarz nie wyrażająca żadnych emocji; charakterystyczny, pewny siebie sposób poruszania – te czynniki sprawiają, że ciężko go polubić i przejmować się stratą jego pieniędzy. Bądź co bądź to przecież Benedict jest w tej historii ofiarą, jednak widz stoi po stronie sympatycznych złodziei.
Garcia jest moim zdaniem najjaśniejszym punktem obsady, ale pozostali także spisali się bez zarzutu. Nieźle uzupełniali się George Clooney i Brad Pitt; Matt Damon wystąpił w nietypowej dla siebie roli młodego, niezbyt pewnego siebie i nieco wyalienowanego kieszonkowca; świetny jest Carl Reiner – bardzo przekonujący zarówno jako staruszek obstawiający gonitwy psów, jak i bogaty, ekscentryczny węgierski biznesmen.
Co zaś można powiedzieć o samej akcji? Toczy się niespiesznie, scenariusz nie obfituje w zaskakujące zwroty, napięcie jest mało wyczuwalne. A jednak film ogląda się bardzo przyjemnie, dzięki czemu niespełna 2h absolutnie się nie dłużą – pod warunkiem, że potraktujemy „Ocean’s Eleven” jako czystą rozrywkę, lekką, łatwą i przyjemną. Bo właśnie w takiej formie film Soderbergha sprawdza się wyśmienicie. A jeśli zarazem jest bardzo sprawnie zrealizowany (np. w kilku scenach ciekawie przyciemnione zdjęcia; świetnie zmontowana końcówka), to czasu poświeconego na tę produkcję raczej nie można żałować. A że to niezbyt poważne? Że mało ambitne? Że komercyjne? Co z tego, skoro „Ocean’s Eleven” to dobre kino rozrywkowe. Tylko tyle. I aż tyle.