Po seansie były wśród widzów dwie grupy: ci, których film znudził i ci, którzy byli nim zafascynowani. Należę zdecydowanie do admiratorów debiutu fabularnego Radu Jude. To kawał dobrego kina bez koloryzowania i zbędnej ckliwości.
Początek filmu zapowiada nudną wyprawę do Bukaresztu. Troskliwi rodzice poświęcają dzień pracy, aby pojechać ze swoją córką po odbiór nagrody w konkursie jednego z producentów napoju. Wygląda na to, że bardziej od córki przejmują się jej wygraną, bo tuż przez wjazdem do stolicy Rumunii kompletnie ją przebierają, czeszą i malują, jakby miała wyjść za mąż. Nastoletnia Delia (Andreea Bosneag) poddaje się zabiegom bez sprzeciwu, nie widać w niej jednak entuzjazmu i radości z wygranej. Dopiero kiedy trafia na miejsce, wymarzona nagroda przestaje być snem i staje się namacalna. Wtedy na twarzy dziewczynki na chwilę pojawia się uśmiech.
I tu zaczynają się schody. Aby odebrać wygraną, którą jest samochód dobrej klasy, Delia musi zagrać w reklamie napoju. Jej kwestia to w zasadzie dwa zdania. Ma je jednak powiedzieć z uśmiechem od ucha do ucha, wypijając między jednym a drugim zdaniem niemal całą butelkę „ulubionego” napoju.
Jesteśmy w filmie Jude świadkami przygotowaniami do nagrania reklamy, która stanowi punkt szczytowy filmu. Ten „międzyczas” to jednak ważne chwile, pokazujące dlaczego dziewczyna wcale nie czuje się spełniona ani szczęśliwa z faktu, że wygrała samochód. Jej rodzina bowiem już na wstępie ma wobec wygranej plany: z pieniędzy ze sprzedaży samochodu ojciec Delii chce otworzyć pensjonat. Nie byłoby w tych planach nic złego, gdyby nie to, że ojciec wciela się w egzekutora rodzinnego widzimisię i krąży za Delią jak sęp, przekonując córkę, żeby podpisała cesję praw do samochodu na rzecz niego.
Tymczasem Delia nie chce pozbywać się uczciwie wygranego cacka i buntuje się przeciw decyzji rodziny jak tylko może – milczeniem. Jak tu jednak przeżuwać dylematy, kiedy trzeba wciąż być do dyspozycji ekipy telewizyjnej? Jude udało się pokazać w swoim filmie wszystkie aspekty światka reklamy: sztuczność kreowanej rzeczywistości (momentami samochód na szynach w centrum miasta wygląda komicznie), traktowanie aktora jak manekina, który ma zagrać tak, jak mówią producent, sponsor, reżyser i członkowie ekipy, aby w końcu stać się tylko obiektem montażu w postprodukcji, wreszcie – powtarzalność prowadzącą do wypalenia kreatywności w ekipie i aktorze. Wszystkie te absurdy są zestawione z realnym dramatem, który stoi za nagrodą: poczucie braku sprawstwa i niemocy wobec głosu rodziny.
Na koniec słowo o tym, co dzieli widzów tego filmu. Przez połowę czasu śledzimy poczynania ekipy reklamowej, która stale coś poprawia, kłóci się z marketingowcami od napoju. Te same kwestie i ujęcia powtarzane są na naszych oczach kilkukrotnie. Jesteśmy więc przy making-off reklamy, która w końcu i tak nie udaje się do końca. Ale czy to nuży? Moim zdaniem dodaje autentyzmu fabule. Sprawia, że problem Delii jest bliższy, smutniejszy przez to, że w końcu zostaje sama, przegrana, zmęczona udawaniem, powracająca do tego samego punktu, w jakim była przed męczarnią nagrywania spotu. Dlatego film oceniam wysoko i nie boję się powiedzieć, że mamy kolejne odkrycie w rumuńskim, świetnym w ostatnich latach kinie.