Przyznaję, że jedynym powodem, który skłonił mnie do oglądnięcia „Świątyni” Jona Knautza był polski akcent. Akcja kanadyjskiego horroru toczy się bowiem w małej, polskiej wiosce o obcobrzmiącej dla nas nazwie – Alwania. I w sumie po niskobudżetowej produkcji, prawdopodobnie klasy C, nie spodziewałam się niczego wyjątkowego. Okazało się to błędem, bo „Świątynia” okazała się niezłą rozrywką, niestety zdecydowanie bardziej śmieszną niż straszną.
Gdzieś w Europie Środkowej, w maleńkiej wiosce na terenie egzotycznej Polski, ginie młody Amerykanin. Poza matką chłopaka, jedynymi zainteresowanymi tym nagłym zniknięciem są początkująca dziennikarka Carmen i jej asystentka Sara. Kobiety, w towarzystwie fotografa Markusa (partnera Carmen), ruszają do Polski, by odkryć tajemnice Alwanii i zrobić sensacyjny materiał. Na miejscu, w niewielkiej wsi odciętej od świata czeka na nich jedynie walka o życie.
Niestety dla twórców „Świątyni” muszę przyznać, że ich dziełu zdecydowanie bliżej do komedii, niż kina grozy. Pomysł opierający się na historii przeklętego miejsca, w którym za sprawą diabła człowiek staje się demonem i sekcie strzegącej tego miejsca, jest może i nie najgorszy. Realizacja jednak pozostawia wiele do życzenia. Dialogi są płytkie, momentami wręcz zabawne, brak budowania jakiegokolwiek napięcia i przede wszystkim brak klimatu, który „Świątynię” jeszcze jako tako by ratował. A już sama postać demona ubawiła mnie do łez. Poczochrane włosy, lekko umorusana twarz, kilka zmarszczek i aparat ortodontyczny, to jedyne cechy jego demoniczności (przynajmniej takie odnoszę wrażenie). Lecząc się ortodontycznie od dwóch lat jestem chyba złem wcielonym. Z całej kiepskiej masy na powierzchnię wypływają dwie perełki: spotkanie z figurą diabła we mgle (może i nie był on straszny, ale twórcom udało się zbudować choć odrobinę niepokojącego klimatu) oraz ostatnie słowa demona-Carmen. Udowadniają one, że do osiągnięcia dobrego efektu wcale nie jest konieczny duży budżet, wystarczy dobrze wykorzystany pomysł. Niestety w „Świątyni” to tylko dwa wyjątki podkreślające dość mierną całość.
Brawa należą się natomiast za próbę zachowania geograficzno-językowej wierności. Mieszkańcy Alwanii mówią bowiem po polsku (no przynajmniej starają się mówić), nie jak w większości zagranicznych, anglojęzycznych produkcji, gdzie cały świat posługuje się językiem Shakespeara. Do tego sama wioska znajduje się wśród zielonych lasów i wygląda niczym niewielka osada w Bieszczadach czy innym zapomnianym przez Boga miejscu w Polsce. Nie będę się jednak rozwodzić nad jakością polskiej mowy, bo wiadomo, że to mój język ojczysty i jak się okazało na przykładzie opisywanego obrazka wcale nie należy on do najłatwiejszych. Zaznaczę jedynie, że i polskie kwestie potrafią w „Świątyni” rozbawić. Nieźle za to przedstawiono mentalność ludzi w miejscu odizolowanym od świata. Ksenofobiczna społeczność wygląda trochę jakby zatrzymał się czas i bardziej przypomina mormonów z lat 60. XX wieku, którym bliżej do prawosławia niż katolicyzmu, ale kto by przejmował się szczegółami.
Efektów specjalnych jest oczywiście jak na lekarstwo, a to i tak eufemistyczne określenie ich zupełnego braku. Wypruwane flaki niepokojąco przypominają wieprzowe, nadmuchane jelita. Demony nie straszą. Zachowania głównych bohaterów są irracjonalne, żeby nie napisać, że po prostu głupie. Muzyka miast podkreślać akcję i tworzyć klimat, jest wręcz niezauważalna (w chwili obecnej zastanawiam się, czy jakaś ścieżka dźwiękowa w „Świątyni” w ogóle była).
Podsumowując, „Świątynię” polecam jako ciekawostkę i kawałek głupawej rozrywki, której bliżej do pastiszu filmu grozy niż horroru właściwego. Choć zaznaczyć muszę, że może i co wrażliwsi raz czy dwa zasłonią oczy. Nie należy się jednak spodziewać czegoś wyjątkowego, wtedy być może „Świątynia” okaże się 90 minutami całkiem niezłej rozrywki.