Polityka i seks to dwa kontrowersyjne tematy, z których trudno nakręcić film, co dopiero jeśli zawrzeć je w jednym dziele. Kino europejskie nigdy nie boi się trudnych tematów i z uporem maniaka stara się wynajdywać coraz to nowe skandalizujące opowieści, które warto przedstawić widzom, najlepiej jeśli jeszcze są to historie oparte na faktach. Dodajmy do tego, że film stworzony zostanie przez Skandynawów i mamy murowany sukces. Z „Call Girl” jest jednak inaczej.
Rzeczywistość przedstawiona w filmie jest dla polskiego odbiorcy tak różna od tego, co widzimy na co dzień, że może w nas wzbudzić lekkie zakłopotanie, a nawet poczucie niezręczności. Cała historia zaczyna się od poznania młodej dziewczyny, która przebywa w ośrodku dla trudnej młodzieży. Tutaj właśnie zaczyna się zarysowywać pierwsza wyraźna różnica kulturowa. Dziewczyna, jak i reszta wychowanków ośrodka, wygląda jakby była na kolonii, wycieczce czy też wakacjach. Opiekunowie przypominają bardziej nieporadnych studentów zatrudnianych w naszym kraju do takich wyjazdów, niż surowych resocjalizatorów, którymi wszakże powinni przecież być. Młodzież wychodzi i wraca kiedy jej się żywnie podoba, niejednokrotnie w stanie wskazującym. To prosta droga, która prowadzi grupę dziewczyn w świat narkotyków i prostytucji. Zwabione wielkim światem, dają się połknąć w dekadenckiej niemal atmosferze Sztokholmu lat siedemdziesiątych.
Jeśli chodzi o wątki prawdziwej historii, na której podobno oparto film, równie dobrze można było pominąć tę informację. Mało tutaj faktów, więcej spekulacji i koloryzowania. Dla Szwedów oczywiście w jasny sposób nawiązuje to do słynnej afery, w której to politycy urządzali sobie orgie, niekiedy gorsze niż sławetne Bunga-Bunga włoskiego premiera.
Fabuła filmu, jak i aktorstwo, nie pozostawiły we mnie pozytywnych wrażeń. Było typowo jak na kino dramatyczne, momentami naiwnie, a niektóre sceny ,które miały wzbudzić w widzu poczucie smutku i troski, wzbudziły we mnie gniew na postać, która aktualnie znajdowała się w podobno dramatycznej sytuacji. Nie widziałem tego dramatyzmu, widziałem za to głupotę tejże postaci, która ją w taką kabałę doprowadziła. Najlepsze wrażenie w „Call Girl” wywiera scenografia. Widz naprawdę czuje się jak w latach siedemdziesiątych, ale nie tych kiczowatych z ameryki, ale tych naszych, europejskich. Momentami dawałem się tak mocno porwać tej stylistyce, że zapominałem o historii,która dzieje się na ekranie.
W ogólnym rozrachunku „Call Girl” wypada niestety słabo, a szkoda bo potencjał był, gorzej wyszło z realizacją.