Miniatura plakatu filmu Zimowa opowieść

Zimowa opowieść

Winter's Tale

2014 | USA | Dramat, Fantasy, Mystery | 118 min

Miłość, magia i suchoty, czyli przepis na filmowego gniota

Joanna Nowińska | 13-02-2014
Kiedy uznanemu producentowi i scenarzyście udaje się w reżyserskim, pełnometrażowym debiucie zebrać do kupy takie nazwiska jak Russell Crowe, Colin Farrell, William Hurt, czy Jennifer Connelly, wydaje się naturalne, że widz automatycznie spodziewa się jeśli nie niezłego filmu, to przynajmniej przyzwoitej porcji rozrywki. Jeśli do tego tym reżyserem jest Akiva Goldsman, odpowiedzialny (od strony pisarskiej, ale jednak!) m.in. za tytuły takie jak „Cinderella Man” czy „Piękny umysł”, to takie oczekiwanie wydaje się całkiem uzasadnione. I tu, moi drodzy kinomaniacy, następuje tzw. ZONK* (* dla niezorientowanych - to taki barwniejszy odpowiednik mało kulturalnego określenia „blada dolna część kręgosłupa”).

Bo „Zimowa opowieść” w największym skrócie to historia zmarnowanego potencjału. Zarówno tego, który wynika ze scenariusza (a pierwotnie z powieści autorstwa Marka Helprina, która podobno jest naprawdę ciekawa i - co zadziwiające - nawet jestem skłonna w to uwierzyć), jak i potencjału aktorów, którzy naprawdę w pewnym momencie sprawiali wrażenie, że przyjęli role w tym filmie wyłącznie przez uprzejmość, problemy finansowe lub w wyniku szantażu. Innej możliwości nie widzę. Ale do rzeczy.

Jeśli chodzi o fabułę, to najwyraźniej Goldsman nie bardzo potrafił się zdecydować, czy nakręcić historię miłosną, symboliczny obraz o odwiecznej walce dobra ze złem, czy też studium podróżowania w czasie. W rezultacie wyszło ni to, ni owo. Akcja filmu osadzona jest na początku XX wieku w Nowym Jorku. Główną postacią jest Peter Lake (grany przez Collina Farrella, który przede wszystkim wydaje się odrobinę za stary do tej roli, ale nie bądźmy drobiazgowi, ponieważ mimo wszystko przez większość filmu udaje mu się utrzymać wyrównany poziom i względną wiarygodność - poza scenami rozpaczy, kiedy zaczyna szarżować, co nie wychodzi na dobre ani jego postaci, ani opowiadanej historii). Peter jest utalentowanym włamywaczem, ze smykałką do obchodzenia się ze skomplikowanymi sprzętami, takimi jak sejf, czy wielki piec, oraz z tajemniczo-zamyśloną otoczką, sugerującą intelektualną głębię bohatera. Przez nieprawdopodobny zbieg okoliczności spotyka on na swojej drodze piękną Beverly Penn, dziewczynę o rudych włosach i wyniszczającej ją chorobie - Bev ma przed sobą końcówkę życia, z czego zdaje sobie doskonale sprawę, ale mimo to udaje jej się zachować zaskakująco optymistyczne podejście i stosunkowo dużo radości. Kiedy dodam, że w jej rolę wcieliła się znana z serialu „Dowtown Abbey” piękna Jessica Brown Findlay, to miłość Petera od pierwszego wejrzenia nie wydaje się aż tak nieprawdopodobna. Niestety samo rozkwitające pomiędzy tą dwójką uczucie zostało potraktowane mocno powierzchownie - w zamierzeniu (i w oryginale) bowiem miała to być miłość o sile rażenia, która pokona zarówno czas, jak i śmierć. W rzeczywistości otrzymaliśmy pensjonarsko-sentymentalne sceny, w których Beverly opowiada Peterowi o tym, jak ludzie po śmierci zamieniają się w gwiazdy i łączą ze swoimi ukochanymi na niebie, a Peter uczy Beverly jak zwalniać oddech, żeby zmniejszyć trawiącą ją gorączkę (ok, przyznaję, że scena topiącego się pod stopami dziewczyny śniegu jest całkiem ładna) - wszystko to jest szalenie romantyczne, ale głębokiego uczucia nie ma w tym za grosz.

Żeby jednak nie było tak prosto i widz nie skupił się zanadto na miłosnej stronie historii, reżyser dorzucił parę komplikacji i zwrotów akcji (w tym podróż w przyszłość, latającego konia i Lucyfera - przy czym ciężko powiedzieć, który z tych elementów jest najbardziej absurdalny), a także postanowił przedstawić nam rewers opowieści, czyli odsłonę bardziej symboliczną.
I tu mamy coś, co jako temat mogłoby być całkiem interesujące - okazuje się bowiem, że Nowy Jork jest areną odwiecznej walki dobra ze złem, przy czym przedstawiciele jednej i drugiej strony (czyli demony i anioły) spacerują sobie swobodnie, przybrawszy oczywiście ludzką formę. I tu muszę podkreślić jedną z najjaśniejszych stron tego filmu - postać Pearly'ego (dzięki Ci, Russellu Crowe za próbę zbudowania pełnowymiarowej postaci!), który choć momentami ma minę świadczącą o lekkim zażenowaniu swoją obecnością w tym „dziele”, to jednak zaciekawia. Grany przez niego Pearly Soames to na pierwszy rzut oka szalony, brutalny gangster, rządzący nowojorskim półświatkiem twardą ręką, a także pierwotny mentor Petera, a obecnie jego zagorzały wróg. Ponieważ jednak w tej historii nic nie jest takie, jakim się wydaje, także Pearly okazuje się archetypem zła, wierzącym w symboliczne przepowiednie, cuda i przeznaczenie i ścigającym Petera jako tego, który swoim postępowaniem może przeważyć szalę w ostatecznej walce dobra ze złem.

Gdyby tylko „Zimowa opowieść” kończyła się w dowolnym momencie w przeszłości, wówczas można by mieć do niej szereg zastrzeżeń, ale przy odrobinie dobrej woli, film mógłby się jakoś wybronić. Niestety w chwili, kiedy znakomita większość widzów ma nadzieję na ujrzenie wreszcie na ekranie napisów końcowych, następuje przeskok w czasie i oto Peter budzi się w teraźniejszości, utraciwszy oczywiście wcześniej pamięć, poza szczątkowymi wspomnieniami (jak np. to o tajemniczej rudowłosej dziewczynie). Ta część opowieści rozgrywa się w zdecydowanie żywszym tempie (które z pewnością negatywnie wpływa na logikę historii), kiedy Peter spotyka Virginię (Jennifer Connelly), samotną matkę i dziennikarkę oraz jej chorą córeczkę, a następnie okazuje się, że przeznaczeniu od początku chodziło o coś zupełnie innego, chociaż nadal obracamy się w tematach „miłość pokona wszystko” etc.

Żebym jednak nie wyszła na zrzędę, która nie jest w stanie dostrzec w widowiskowym gniocie jasnych stron, przedstawię także elementy, które były naprawdę ładne i nie wywoływały zgrzytania zębów.
Jak już wspomniałam wcześniej, książka, na której (podobno luźno) opiera się scenariusz filmu, wydaje się znacznie bardziej interesująca. Sam pomysł pokazania współczesnego miasta jako tła, a ludzi jako elementów archetypicznej rozgrywki także jest ciekawy, podobnie jak dobro i zło przyjmujące ludzką postać.
Od strony wizualnej film robi spore wrażenie i jeśli przymkniemy oko na ilość absurdu, jaka się w nim znajduje, to przez jakiś czas możemy delektować się przepięknie pokazanym, skąpanym w śniegu Nowym Jorkiem. Podobała mi się także idea demona trzymającego się swoistego kodeksu i fakt, że aby stoczyć ostateczną walkę, musi on zaakceptować ludzkie zasady i zaryzykować swoje życie. Także scena z Lucyferem (którego postać wzbudziła chyba najgorętsze emocje i wybuch śmiechu na sali, co jest uzasadnioną reakcją, zważywszy na to, że w tę rolę wcielił się Will Smith) miała swój urok, a dialogi pomiędzy nim, a Pearly'm, mroczne i groźne, a jednocześnie momentami autentycznie zabawne, to właśnie przebłysk tego zmarnowanego potencjału, o którym wspomniałam na początku. Szkoda, że reżyser nie wykorzystał w wystarczającym stopniu tych elementów, które może same w sobie nie uratowałyby filmu, ale mogły sprawić, że byłby on łatwiejszy do strawienia. A tak - otrzymaliśmy pretensjonalną wydmuszkę, ładną i kolorową, ale pustą w środku i gdybym miała określić grupę odbiorców, do której „Zimowa opowieść” jest skierowana, to powiedziałabym, że wszyscy, którzy przekroczyli 20 lat i nie popadają w nadmierną ekscytację na hasło przeznaczenie, czy paranaturalna miłość, powinni dwa razy przemyśleć swoją decyzję o obejrzeniu tego filmu.

A tym, którym umknął z powyższego tekstu ten szczegół, przypominam - mamy tam również latającego konia. LATAJĄCEGO. KONIA. Tak, na poważnie. Dziękuję za uwagę.

Reżyseria
Dystrybutor
Warner Bros. Entertainment Polska
Premiera
14-02-2014 (Polska)
13-02-2014 (Świat)
2,5
Ocena filmu
głosów: 2
Twoja ocena
chcę zobaczyć
0 osób chce go zobaczyć
dodaj do ulubionych
0 osób lubi ten film
obserwuj
0 osób obserwuje ten tytuł
dodaj do filmoteki
0 osób ma ten film u siebie

dodaj komentarz

Możesz pisać komentarze ze swojego konta - zalogować się?

redakcja strony

vaultdweller
Radosław Sztaba
Agnieszka Janczyk