Gatunek Homo Sapiens z uporem maniaka stara się opanować siły natury. Potrafi zmieniać bieg rzek, nieurodzajne gleby zmieniać w pola uprawne, zwiększać wydajność z tych upraw, a ostatnio nawet próbuje kontrolować pogodę. Wszystko to podobno dla sprawienia, by życie stało się łatwiejsze i znośniejsze, dla każdego zamieszkującego naszą planetę. Medycyna rozwinęła się na tyle, by można było, za jej pomocą, wyeliminować wiele chorób. Stworzono leki, które zapobiegają wielu przypadłościom, co jest dobre, jednak zapomina się coraz bardziej o tym, że jesteśmy nierozerwalnie związani z naturą. Uznano, że nie można stworzyć leku nigdzie indziej aniżeli w sterylnym laboratorium. Twórcy „Chore ptaki umierają łatwo” postanowili pokazać, że jest to błąd.
Cała historia zaczyna się kiedy grupa zwolenników medycyny naturalnej postanawia dotrzeć do małego plemienia w odległej dżungli. Celem tej podróży ma być niemal mityczny preparat sporządzany z rośliny zwanej Lboga. Ma ona podobno właściwości tak wszechstronne, że nie można jej porównać do żadnego znanego nam leku. Działa nie na określone przypadłości, jak nasze medykamenty, ale na cały organizm. Wydaje się to brzmieć nieco niedorzecznie i przywodzi na myśl idee hipisowskiego ruchu, zachwycającego się swego czasu marihuaną, która również miała być swoistym panaceum. Od pomysłu do realizacji - grupa wyrusza w dzicz dżungli z zamiarem przekonania się na własnej skórze o prawdziwości ich własnej tezy o Lboga. Spotykają na swojej drodze tubylców mało i w ogóle przyjaznych. Uparcie jednak przedzierają się gęstwiną, marząc o momencie, w którym zakosztują mitycznego medykamentu.
Zasadniczym problemem „Chorych ptaków...” jest sama ekipa, która film tworzy, stając się także aktorami. Wszyscy co do jednego przedstawiają swoimi osobami obraz dawno już zakurzonych poglądów i charakterów hipisowskich. Sprawiają wrażenie ludzi żyjących w zupełnie innej rzeczywistości, gdzie ich poglądy na świat są jedynym logicznym tokiem myślenia. Nie biorą pod uwagę innych ścieżek myślenia, tak bardzo zatracili się w swoich własnych sposobach samorealizacji psychicznej i duchowej. Przypominają w tym postacie z powieści science-fiction, które po latach podróży (Bóg jeden wie gdzie) wracają do społeczeństwa tak odmiennego od tego jakie zostawili, że nie są w stanie się w nie ponownie wpasować. Pomimo dużej różnorodności charakterów „Chore ptaki umierają łatwo” przedstawiają grupę, która te różnice pokonała, jednocząc się właśnie w swoim odbieganiu od utartych norm myślenia w społeczeństwie. Podróż, która ma odmienić ich sposób życia nie ma dla nich jedynie podłoża czysto fizycznego, ale duchowy. Można tutaj śmiało powrócić do utartego już sloganu: narkotyki otwierają umysł. Dążenie całej grupy do zgłębienia sensu życia, Boga i wszystkiego, co kieruje światem w jego naturalnym znaczeniu. Wplecenie w to wątków niemalże komediowych, bardzo źle zrobiło całej produkcji. Poprzez taki ruch widz czuje bardziej politowanie dla bohaterów, niż chęć odbycia podróży razem z nimi.
Pomysł na „Chore ptaki umierają łatwo” był naprawdę dobry, jednak humor, który starają się przemycić twórcy, niszczy wszystko u podstaw. Niemożliwością jest zrobienie filmu, który ma czegoś uczyć, uświadamiać, jeśli przez większość czasu stara się widza zapewnić, że alternatywa jest zabawna. Film stracił w ten sposób wiarygodność, stał się ciekawostką podróżniczą, która straciła swój potencjał, w momencie kiedy tylko twórcy postanowili wpleść w nią wątek komediowy. „Chore ptaki umierają łatwo” można w łatwy sposób nazwać „zapychaczem czasu”, dzięki któremu będziemy mieli co zrobić z samym sobą przez kilkadziesiąt minut, a przy tym pośmiać się chociaż trochę. Warto jednak, choć przez moment, zreflektować się nad tym, co próbowano nam przekazać i zatrzymać się na moment przy słusznej idei, że za bardzo polegamy na chemii, zapominając, że Matka Natura, ma wszystko, czego chcemy, tylko jeszcze tego nie dostrzegliśmy.