Estońskie filmy pojawiają się w naszych kinach raczej rzadko, głównie podczas festiwali. Niekiedy zdarzają się jednak tytuły, które spotykają się z tak entuzjastyczną reakcją festiwalowej widowni, że dystrybutorzy decydują się na pokazanie ich szerszej publiczności. Taka sytuacja spotkała wcześniej rewelacyjne „Mandarynki” (które właściwie są koprodukcją estońsko-gruzińską), a teraz do naszych kin wchodzi także bardzo dobrze odebrany i chwalony „Kertu”.
Na pierwszy rzut oka to opowiedziana w bardzo spokojny sposób nietypowa historia miłosna, osadzona w jakiejś anonimowej estońskiej wiosce. Jednak ta pozornie prosta historia ma drugie, znacznie bardziej dramatyczne dno. Tytułowa Kertu to wycofana 30-latka, która zakochuje się w miejscowym podrywaczu i pijaku, Villu. Uczucie to okazuje się katalizatorem, który odsłoni bolesne i tragiczne sekrety rodzinne, ale i doprowadzi do względnego happy-endu. Główna bohaterka (tu wielkie brawa dla odtwórczyni jej roli - Ursuli Ratasepp) przedstawiona jest nie do końca jednoznacznie - rodzina i sąsiedzi traktują ją jak opóźnioną w rozwoju, natomiast z upływem czasu okazuje się, że dziewczyna jest raczej drastycznie zastraszona przez ojca i bardzo wrażliwa, jednak w określonych sytuacjach dość dobrze radzi sobie zarówno sama ze sobą, jak i innymi. Jej „upośledzenie” wywołane jest w znacznym stopniu uzależnieniem od patologicznej rodziny, w której dominującą postacią jest brutalny ojciec, zaś matka oraz starsza siostra są zbyt przerażone i podporządkowane, aby mu się przeciwstawić.
Aż do końca filmu nie dowiadujemy się, dlaczego Kertu wybrała akurat Villu (może stąd pomysł polskiego dystrybutora na dodanie „wyjaśniającego” podtytułu) i co skłoniło tę delikatną dziewczynę do wysłania mu pocztówki z wierszem, ale jej uczucie (choć bezlitośnie tłamszone przez wszystkich „rozsądnych” w jej otoczeniu) jest autentycznie wzruszające. Niechlujny i zaniedbany (choć mimo wszystko przystojny) Villu to wioskowa czarna owca, który poza swoim alkoholizmem zmaga się także z poważną chorobą i szczerze mówiąc, na początku nie wzbudza specjalnej sympatii widza. Oczywiście w miarę jak rozwija się fabuła filmu, a reżyser odsłania przed nami kolejne jej elementy, okazuje się, że Villu nie jest złym człowiekiem, a spotkanie z Kertu staje się dla niego niespodziewaną szansą na zmianę swojego życia i zmierzeniem się zarówno z własną śmiertelnością, jak i skrywanymi uczuciami.
Wydarzenia, które doprowadzają do dramatycznej konfrontacji z mieszkańcami wioski natychmiast przywodzą na myśl ostracyzm, z jakim spotyka się bohater głośnego filmu „Polowanie” - tu także wszyscy wydają „wyrok” niejako automatycznie, nie dając szansy na zapoznanie się z drugą stroną historii i odcinając się od „winowajcy”. Ten element opowieści jest zresztą jednym z najciekawszych wątków w filmie - reżyser bardzo sprawnie pokazał mechanizmy kierujące takimi zamkniętymi społecznościami, które często nie widzą tragedii rozgrywającej się niemal na ich oczach (ale za zamkniętymi drzwiami, w pozornie porządnej rodzinie), natomiast bez wahania stają przeciwko osobie, która w jakikolwiek sposób się wyróżnia i odmawia odpowiedzi na zarzuty (nawet bezsensowne).
„Kertu” jest realistycznym (ale bez popadania zarówno w nachalne moralizowanie, jak i zbytnią dosłowność), subtelnie sfilmowanym i interesującym dramatem skierowanym przede wszystkim do osób lubiących nieco trudniejsze kino (bardzo przypomina on zarówno doborem tematyki, jak i konstrukcją filmy skandynawskie). Co ciekawe - mimo poruszania kilku naprawdę ciężkich tematów (przemoc i molestowanie w rodzinie, choroba alkoholowa etc.), jego twórcom udało się zachować swoiste delikatne piękno tego obrazu. Przez to można mu oczywiście zarzucić brak wyrazistości i zbytni dystans, ale przyznam się, że na mnie właśnie największe wrażenie zrobiło to zestawienie ciężkości opowiadanej historii i tego „pastelowego” sposobu jej pokazania. Jeśli ciekawi Was życie innych społeczności, a także obserwowanie dość uniwersalnych zachowań w nieco innym (leciutko egzotycznym) otoczeniu, skuście się na „Kertu”, albowiem nie wiadomo, kiedy będziemy mieć kolejną okazję zapoznania się z innymi dokonaniami estońskiej kinematografii, a ten tytuł z pewnością szkoda byłoby przegapić.