Zawsze miałem wielką awersję do filmów, które traktują o przyjaźni dziecka i zwierzęcia. Wszystkie tego typu produkcje opierały się na założeniu, że musi taka przyjaźń być ubrana w otoczkę niemal ludzkiego porozumienia się dwóch, tak odrębnych istot. Po obejrzeniu „Belli i Sebastiana” zrozumiałem, dlaczego takie historie mnie odpychały od srebrnego ekranu: wszystkie, które wcześniej widziałem, były wyprodukowane w USA. Kiedy za ten temat zabrali się Francuzi, byłem zdumiony tym, co zobaczyłem na ekranie. Film ten jest tak diametralnie różny od stereotypów zaszczepionych mi za sprawą Hollywood, że aż poczułem się głupio na myśl, że mogłem być takim ignorantem. Z drugiej zaś strony utwierdziłem się w przekonaniu, że to, co europejskie znaczy dobre. Oczywistym faktem jest, że od razu pojawiły się u mnie refleksje na sam temat gatunku traktującego o przyjaźni dziecka ze zwierzęciem. Okazuje się, że można zrobić taki film, który nie jest ckliwą opowiastką, a rzeczowym dramatem, który nie wyzbywa się mimo tego cech podstawowych. Wartości, które cechują tego typu filmy, są stałe i niezmienne, jednak forma ich przedstawienia na ekranie robi ogromną różnicę.
Cała historia zaczyna się latem tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego w górach we Francji. Młody Sebastian mieszka ze swoim przyszywanym dziadkiem – Cesarem i dalszą kuzynką Angeliną, w małej chatce pośród gór. Nieopodal nich znajduje się malownicza wioska, których setki w tamtym rejonie. Sebastian cieszy się beztroskim życiem, gania po górskich halach nie gorzej niż kozice. Jego kontakt z naturą w dużej mierze jest nacechowany spojrzeniem dziadka. Obydwoje cenią sobie życie w każdej formie. Szanują i respektują otaczającą ich przyrodę. Dysonansem dla tych idei staje się postać Bestii, bliżej nieokreślonego zdziczałego psa, który morduje po nocy owce należące do okolicznych gospodarzy. Sebastian, który za sprawą swojej dziecinnej naiwności, stara się za wszelka cenę dojść prawdy o powodach agresji Bestii, nieopatrznie staje z nią oko w oko. Młody chłopak nie odnajduje w niej krwiożerczych zapędów, w które wszyscy naokoło tak uparcie wierzą. Intuicja podpowiada mu, że coś tu jest nie tak. Zaprzyjaźnia się z Bestią, którą odtąd będzie nazywał Piękną. Przyjaźń pomiędzy tym dwojgiem rośnie w siłę z każdym dniem. Proporcjonalnie do ich uczucia, rośnie też w siłę determinacja okolicznych gospodarzy, by uśmiercić nocnego mordercę trzody. Sebastian postanawia, za wszelką cenę, nie dopuścić do zabicia Pięknej. Przynosi to na niego tak niespodziewane kłopoty i trudności, że trudno przewidzieć, jak to wszystko się skończy.
Niestety, ale zaliczam się do tego grona widzów „Belli i Sebastiana”, którzy nie mieli okazji przeczytać książkowego pierwowzoru całej historii. Oczywiste jest, że film oparty na słowie pisanym, jest wystawiony na podwójną krytykę tych, którzy idą na seans bogatsi w wiedzę z książki i ci wyzbyci takowej. Nie zmienia to faktu, że przesłanie pozostaje to samo, niezależnie od nośnika informacji. W przeciwnym wypadku nie byłoby sensu ekranizowanie książek. Oglądając „Belle i Sebastiana” wiedziałem, że porywam się na historię, która stoi w opozycji do moich zainteresowań filmowych. Może to za sprawą właśnie tego, całość filmu nie przemówiła do mnie. Wątki osobowe, jak też sposób ich przedstawienia, nacechowane były typowym dla europejskiego kina schematem. Niedopowiedzenia i tajemnice są nierozerwalnie połączone z kinem naszego kontynentu. Sposób ich rozwiązywania tak samo wpasowuje się do kanonu. W przeciwieństwie do Hollywood, nie otrzyma widz jasnej i klarownej wykładni tego, co dzieje się na ekranie. Lubimy się w Europie bawić w łamigłówki i tragizm, nawet jeśli chodzi o filmy dla młodszej widowni.
Psychologia postaci przedstawionych w „Belli i Sebastianie” na pierwszy rzut oka może wydawać się łatwa w odbiorze. Jeśli przyjrzeć się bohaterom bliżej, każdy trochę obeznany kinoman, jest w stanie w ciągu pierwszych kilkunastu minut seansu poskładać wszystko w finalny obraz. Sebastian nie jest naiwnym chłopcem, wie doskonale co to twarde realia życia. Zawdzięcza to Cesarowi, który nie ma zamiaru wychowywać go jak typowe dziecko. Mimo to nasz młody bohater, nie wyzbył się dziecięcych potknięć. Przyszło mu dorastać w świecie, który ogarnięty jest wojną. Mimo to nawet w takim świecie, potrafi odnaleźć elementarną cząstkę dobra.
Wspaniałość krajobrazów górskich, które przewijają się niemal co chwila na ekranie. Zapierają dech do tego stopnia, że łatwo zgubić pewne niedociągnięcia całego filmu. Naiwność dziecka jest tam obecna na równi z dramaturgią prawdziwego życia. Jednak „Bella i Sebastian” nie jest, w swoim założeniu, filmem, który ma te różnice próbować łączyć. Skupia się na przyjaźni i miłości, którą każde dziecko nosi w sobie. Jeśli skupimy się właśnie na tym, odnajdziemy film, który emanuje tymi emocjami w sposób unikatowy, bo okryty dramaturgią wojny. Delikatnie, bo delikatnie, ale wciąż wystarczająco. Na tyle, żeby u każdego wiekowo widza wzbudzić te rejony emocji, o które przecież w takich filmach chodzi.