Film braci Wachowskich, a właściwie obecnie rodzeństwa Wachowskich: „Jupiter: Intronizacja” to film, który powstał, żeby tylko powstać, a który nigdy nie powinien był się wydarzyć. Od czasów „Matrixa” wszyscy czekają na każdy ich film z niecierpliwością i niestety od czasów tegoż coraz rzadziej to oczekiwanie przynosi wymierne skutki. Filmy rodzeństwa Wachowskich coraz bardziej są przekombinowane, przegadane, przeciążone zbytnim efekciarstwem i pozbawione logiki.
„Jupiter: Intronizacja” to wizualna sieczka i językowe „bla, bla, bla”. Nie ma dobrze opowiedzianej historii ani wyrazistych bohaterów godnych cyberwszechświata. Jest za to nadmiar wszystkiego, a szczególnie głupoty. Może się nie znam, a o gustach się nie dyskutuje, ale gusta się też kształtuje. Ten film ocieka taniością. To nic więcej jak kicz i tandeta. Zupełnie też bezzasadne jest pokazywanie go w technologii 4DX. Absolutnie odradzam tę męczarnię.
W filmie nie ma ani napięcia, ani prawdziwych emocji. Wątki przeplatają się chaotycznie. I broń Boże nie mam nic przeciwko abstrakcyjnej wyobraźni, ależ ja ją uwielbiam, ale jest bardzo cienka granica między abstrakcyjną wyobraźnią a głupotą. Wachowscy chyba tę granicę przekroczyli. Oczywiście nie byłabym sprawiedliwa, gdybym nie doceniła faktu, że w filmie naprawdę dużo się dzieje. Efektów nie brakuje, a nawet jest ich więcej, niż ustawa przewiduje i można od nich wręcz dostać oczopląsu. Latające buty, kosmiczne pojazdy, kosmiczne potwory (trochę „Gwiezdnych wojen”, trochę „Obcego”, trochę tego i owego).
Nawet ciekawie brzmi wątek fabularny, w którym to okazuje się, że Ziemia jest własnością innej cywilizacji i czeka na żniwa, gdyż jest tylko dawcą genów dla przedłużenia życia innych bytów – ale zamiast skupić się na tym wątku i go rozwinąć w solidną trzyaktową fabułę, Wachowscy niepotrzebnie wrzucają wątki poboczne, które rozpraszają całą uwagę, na nieistotne elementy tej układanki. Na dodatek film jest po prostu fatalnie wyreżyserowany. Gra aktorska z pominięciem tylko cudownie naturalnej Mili Kunis to jakaś patetyczna pantomima, sztuczna i wygenerowana do teatralnego patosu. Tutaj w ogóle się ma wrażenie, że nie było żadnego reżysera na planie. Aktorzy grają, jakby do ściany i każdy, jakby reprezentując inną szkołę aktorską. Graficy poluzowali wodze fantazji i wrzucili wszystko, co tylko podsunęła im wyobraźnia. Nawet ścieżka dźwiękowa jest nijaka. To naprawdę wygląda tak, jakby każdy z ekipy filmowej zrobił to, na co miał absolutną ochotę, a nikt nie czuwał nad spójnością estetyczną całości. Już nawet w naszym małym, przaśnym kraju mówi się coraz częściej o takiej funkcji jak Art director, który jest odpowiedzialny za plastyczny kształt filmu.
Film przypomina współczesny utwór muzyczny, gdzie nie liczy się dobry tekst i melodia tylko mieszanina dźwięków i słów, które wcale nie muszą mieć nic wspólnego z odczuciami estetycznymi, a jedynie narobić dużo hałasu. Można tylko ukłonić się przed Milą Kunis, która równie znakomicie prezentuje się w zwykłej flanelowej koszuli, wojowniczym kostiumie, jak i w królewskiej sukni. Ale niestety w kwestii kostiumów i scenografii też dominuje kicz i trochę kojarzy mi się z dalekowschodnim klimatem z najmniej wyszukanych bazarów.
„Jupiter: Intronizacja”, choć posiada wiele elementów, które mogły uczynić ten film wielkim, przez zaniedbania nad czuwaniem co do kształtu całości – czyni ten film irracjonalną papką, niemożliwą do przełknięcia. Wystarczyłaby obiektywna odrobina samokrytyki i spojrzenie na swoje dzieło z odrobiną dystansu i mogło się to inaczej skończyć. Film można zobaczyć, jako ciekawostkę, ale na pewno nie jest to doznanie przyjemne estetycznie i dające jakąś solidną dawkę emocji. Takie bezpłciowe dziełko zrobione ku zaspokojeniu ambicji – niemogących się odciąć od znakomitego arcydzieła twórców „Matrixa”.