Roy Andersson po raz kolejny zaprasza nas do swojego melancholijnego świata. Pięć lat po premierze poprzedniego filmu – „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu”, Andersson wciąż tworzy w nieodmienny sposób, czyli zimne, szare i stałe kadry przedstawiające codzienne banały ludzkiego istnienia. Choć ceniony autor bierze na warsztat ten sam temat, subtelne w wykonaniu dzieło równie subtelnie będzie się od poprzedników różnić, a jego nastrój nas nie przygnębi.
Film zbudowany jest w większości z sytuacji, które dotykają każdego – spotkanie ze starym znajomym, koszmary spowodowane sumieniem (w tym przypadku utratą wiary w Boga), oderwany od rzeczywistości lot pary kochanków nad miastem, euforia uczennic i wiele innych. To nie fabuła jednak gra tutaj główną rolę, a sposób jej przekazania.
Surowe w swojej formie sceny są jednocześnie poetyckie i komiczne. Dzięki stałym kadrom zatrzymujemy się z Anderssonem i uważnie obserwujemy, a powolna dynamika filmu narzuca tempo śledzenia. Charakteryzacja aktorów dobrana jest pod motyw filmu, widzimy ich w odcieniach szarości z porcelanową, specjalnie przypudrowaną cerą. Samo aktorstwo wypada bardzo dobrze. Kwintesencją przekazu jest sposób narracji, nowość u autora – każdej historii towarzyszy damski komentarz zaczynający się od „Widziałam…”
„Widziałam mężczyznę, który myślami był gdzie indziej.”
„Widziałam kobietę, menadżerkę do spraw komunikacji, niezdolną do odczuwania wstydu.”
Pomimo pozornie smutnej formy i koncentracji w większości na rozterkach, przekaz Roya Anderssona odbieram bardzo pozytywnie. W życiu każdego człowieka jest wiele prostych, codziennych chwil radości, smutku, cierpień i – gdyby analizować je na przestrzeni całej ludzkości – jest ich nieskończenie wiele. Stanowią integralną część naszego życia, warto na nie spojrzeć z dystansu i je docenić. Roy Andersson zdecydowanie robi to dobrze i pokazuje to w swoim dziele. Zdaje się jednak, że nie prawi morałów, ale świadomie przygląda się każdej chwili istnienia.