Krótka refleksja powołyńska
Adam Kubaszewski | 2016-10-30Źródło: Filmosfera
Każdy reżyser ma swój indywidualny styl. To oczywiście truizm, ale zdarzają się filmowcy, którzy kręcą bardziej charakterystyczne filmy niż inni – do tego stopnia, że wystarczy obejrzeć kilka losowych scen i gdzieś na końcu języka pojawia się nazwisko danego twórcy. Do takiej grupy należy Quentin Tarantino czy Tim Burton, w Polsce najbardziej wyrazistym przykładem jest chyba Wojciech Smarzowski. Należy jednak pamiętać, że każda konwencja zaczyna w końcu nudzić.
Specyficzne, oryginalne produkcje Burtona święciły triumfy przez wiele lat, ale od jakiegoś czasu można zauważyć regres – jego najnowszy film "Osobliwy dom pani Peregrine" zbiera bardzo przeciętne recenzje i nie jest to ostatnimi czasy żaden wyjątek. Trudno ocenić, czy taka tendencja wynika ze zwykłego wypalenia, z braku szczęścia do scenariuszy czy po prostu ze zmęczenia widowni. Na pewno jednak można zarzucić Burtonowi pewną powtarzalność i nadmierne eksploatowanie stylistyki – bo oczywiście każda produkcja różni się od siebie, ale wspólnych mianowników jest tam bardzo wiele. To, co sprawiło, że kariera tego twórcy wystrzeliła jak z armaty – kombinacja mroku, groteski, gotyku i kilku innych aspektów – zaczyna go powoli zabijać, a sam Burton zdaje się nie mieć żadnego planu B.
Dzięki oryginalnemu stylowi, charakterystycznym cięciom, dobremu doborowi aktorów i przede wszystkim specyficznej tematyce Smarzowski zyskał świetną renomę i miano "specjalisty od fatalizmu". Sugestywne, wszechobecne zło buduje klimat i wyzwala emocje podczas oglądania. Porównanie do równi pochyłej Burtona jest mocno na wyrost, bo nie da się ukryć, że póki co polski reżyser nie nakręcił złego filmu – nawet najsłabszy z nich, "Drogówka" wciąż broni się jakością i choć moim zdaniem nie ma startu do takiego "Wesela" czy "Domu złego", to dalej jest co najmniej dobry.
Można jednak postawić tezę, że "Wołyń" (jakkolwiek bardzo udany) stanowi ten graniczny punkt, po którym konwencja zacznie ciążyć. "Smarzowszczyzna", choć teoretycznie każdorazowo dotyka innych problemów, jest tak naprawdę niemalże jednorodna. Jasne, niby trudno zestawić powojenną mazurską wieś i współczesne warszawskie środowisko policyjne, brutalność "Wołynia" to co innego niż tragikomiczna przaśność wsi, a w "Róży" pije się mniej niż w "Pod mocnym aniołem", ale wciąż punktów wspólnych w szerokim sensie jest więcej niż różnic. Wydaje mi się, że sam autor zaczyna zdawać sobie z tego sprawę, stąd w "Wołyniu" żartobliwe nawiązanie do "Wesela".
Pozostaje pytanie, co będzie następne – sam Smarzowski w wywiadach mówi o filmie osadzonym we wczesnym średniowieczu. Tymczasem w ramach oczekiwania na pierwsze konkretniejsze informacje polecam dostępny na YouTube wyreżyserowany przez pana S. teatr telewizji pod tytułem "Kuracja" z Bartłomiejem Topą (znów) w roli głównej.
Specyficzne, oryginalne produkcje Burtona święciły triumfy przez wiele lat, ale od jakiegoś czasu można zauważyć regres – jego najnowszy film "Osobliwy dom pani Peregrine" zbiera bardzo przeciętne recenzje i nie jest to ostatnimi czasy żaden wyjątek. Trudno ocenić, czy taka tendencja wynika ze zwykłego wypalenia, z braku szczęścia do scenariuszy czy po prostu ze zmęczenia widowni. Na pewno jednak można zarzucić Burtonowi pewną powtarzalność i nadmierne eksploatowanie stylistyki – bo oczywiście każda produkcja różni się od siebie, ale wspólnych mianowników jest tam bardzo wiele. To, co sprawiło, że kariera tego twórcy wystrzeliła jak z armaty – kombinacja mroku, groteski, gotyku i kilku innych aspektów – zaczyna go powoli zabijać, a sam Burton zdaje się nie mieć żadnego planu B.
Dzięki oryginalnemu stylowi, charakterystycznym cięciom, dobremu doborowi aktorów i przede wszystkim specyficznej tematyce Smarzowski zyskał świetną renomę i miano "specjalisty od fatalizmu". Sugestywne, wszechobecne zło buduje klimat i wyzwala emocje podczas oglądania. Porównanie do równi pochyłej Burtona jest mocno na wyrost, bo nie da się ukryć, że póki co polski reżyser nie nakręcił złego filmu – nawet najsłabszy z nich, "Drogówka" wciąż broni się jakością i choć moim zdaniem nie ma startu do takiego "Wesela" czy "Domu złego", to dalej jest co najmniej dobry.
Można jednak postawić tezę, że "Wołyń" (jakkolwiek bardzo udany) stanowi ten graniczny punkt, po którym konwencja zacznie ciążyć. "Smarzowszczyzna", choć teoretycznie każdorazowo dotyka innych problemów, jest tak naprawdę niemalże jednorodna. Jasne, niby trudno zestawić powojenną mazurską wieś i współczesne warszawskie środowisko policyjne, brutalność "Wołynia" to co innego niż tragikomiczna przaśność wsi, a w "Róży" pije się mniej niż w "Pod mocnym aniołem", ale wciąż punktów wspólnych w szerokim sensie jest więcej niż różnic. Wydaje mi się, że sam autor zaczyna zdawać sobie z tego sprawę, stąd w "Wołyniu" żartobliwe nawiązanie do "Wesela".
Pozostaje pytanie, co będzie następne – sam Smarzowski w wywiadach mówi o filmie osadzonym we wczesnym średniowieczu. Tymczasem w ramach oczekiwania na pierwsze konkretniejsze informacje polecam dostępny na YouTube wyreżyserowany przez pana S. teatr telewizji pod tytułem "Kuracja" z Bartłomiejem Topą (znów) w roli głównej.