Weekendowa Filmosfera #32
Katarzyna Piechuta | 2020-07-02Źródło: Filmosfera
Pierwszy tydzień wakacji już za nami, czas na pełen relaks i zasłużony odpoczynek. Niezależnie od tego, co zatrzyma Was w domu – upał, burze czy dowolna inna przyczyna – warto być przygotowanym na tę okoliczność i mieć w zanadrzu dobry film do obejrzenia. Jak co tydzień, polecamy trzy tytuły dostępne na popularnych platformach streamingowych.
Futurystyczny piątek z „Repo Men” (2010), reż. Miguel Sapochnik [#NETFLIX]
Nieodległa przyszłość. Remy (Jude Law) wiedzie „zwyczajne” życie. Jest właścicielem ładnego domu na przedmieściu, w którym żyje wraz z żoną i kilkuletnim synkiem, co jakiś czas zaprasza przyjaciół na wspólne grillowanie. By zarobić na to normalne życie, pracuje jako windykator długów wraz z najlepszym przyjacielem, Jake’m (Forest Whitaker), dla firmy zwanej „Unią” . I nie byłoby w tym fakcie nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że „Unia” handluje sztucznymi organami (artiforgami) i to właśnie je Remy odbiera przy swoich wizytach w domach dłużników. To „powszednie” życie zmienia się w momencie, gdy główny bohater sam staje się nosicielem sztucznego serca i zarazem dłużnikiem „Unii”. „Repo Men” to bardzo udany futurystyczny thriller, science fiction, film akcji i refleksja nad światem, który napędzają hiperkapitalizm i hiperkonsumpcjonizm w jednym. „Repo Men” jest adaptacją powieści "The Repossession Mambo" Erica Garcii, której podjął się debiutant Miguel Sapochnik. Jego pomysł na film był prosty. Widowiskowo, atrakcyjnie i porywająco, jednakże wszystko to w dobrze znanych i sprawdzonych ramach. Jego debiut to prawdziwa jazda bez trzymanki. Bez kompleksów popuszcza wodze fantazji, wyobraźni i lekkiego szaleństwa, ale znakomicie ugruntowuje je w fabule. Sapochnik stawia na postmodernistyczny eklektyzm. Świadomie zapożycza z bogatego dorobku kina science fiction i nie tylko. Pokrótce - „Repo Men” to dwie godziny wybornej rozrywki z trochę gorzkim wydźwiękiem. Sprawnie i mądrze zaserwowanej. Z lekkim przymrużeniem oka (lub artiforga Opticor 2.02). Sylwia Nowak-Gorgoń
Przygodowa sobota z „Robin Hoodem” (2010), reż. Ridley Scott [#NETFLIX]
Historia Robin Hooda była już wielokrotnie przenoszona na ekran, z różnym skutkiem. Wersja przygód legendarnego łucznika z 2010 roku to typowo hollywoodzka produkcja – w końcu trudno, by było inaczej, gdy reżyserem jest Ridley Scott. Zainwestowany kapitał przełożył się jednak na świetne kostiumy, scenografię czy dobrze nakręcone sceny batalistyczne. Ten „Robin Hood” w niczym nie przypomina „Robin Hooda: Księcia złodziei” z 1991 roku – obraz Ridley’a Scotta nie jest tak komediowy czy wręcz przerysowany, przeciwnie, dzieje Robin Hooda zostały tu przedstawione „na poważnie”, choć oczywiście drobne elementy humorystyczne pojawiają się w filmie. Warto zwrócić uwagę na kolorystykę, w jakiej utrzymany jest film – odcienie szarości i zieleni nadają obrazowi średniowieczny klimat. Plusem są również bardzo dobre kreacje aktorskie Russella Crowe’a, Cate Blanchett i Maxa von Sydowa. Katarzyna Piechuta
Taneczna niedziela z „Footloose” (1984), reż. Herbert Ross [#CHILI, #RAKUTEN]
W roku 1983 David Bowie zaśpiewał po raz pierwszy „Let’s Dance” i świat oszalał. Na punkcie tańca. Rok później na ekrany kin wszedł „Footloose” – jeden z najważniejszych filmów tanecznych lat 80. XX wieku. Historia młodego, pełnego życia chłopca, który przeprowadza się z dużego miasta do mieściny, w której prawnie zakazano słuchania muzyki rozrywkowej oraz tańca, i rozpoczyna rewoltę, okazała się wielkim sukcesem komercyjnym. W krótkim czasie obraz został nazwany ponadczasowym. Twarzą filmu jest znakomity Kevin Bacon. W roli Rena MacCormacka zachwyca świeżością, niespożytą energią i profesjonalnym tańcem. Taniec w „Footloose” broni się sam. W dodatku właśnie brawurowe taneczne numery, jak samotny taniec Bacona w opuszczonej fabryce, potańcówka w pubie czy zakończenie filmu, mają w sobie to „coś”, co pozwala oglądać je nieskończoną ilość razy i nadal nie ma się dość. No i oczywiście sama czołówka filmu, gdzie widzimy tylko same tańczące nogi w takt „Footloose”. Genialna w swojej prostocie, mistrzowska w oddziaływaniu na widza. Plus oczywiście świetna ścieżka muzyczna. Utwory, jak „Almost Paradise” Mike’a Reno i Ann Wilson, „I'm Free (Heaven Helps The Man)” Kenny’ego Loginsa, „Holding Out for a Hero” Bonnie Tyler czy „Let's Hear It for the Boys” Denise Williams nie tylko doskonale sprawdzają się w filmie, ale stały się samoistnymi przebojami, a przewodni utwór pod tym samym tytułem co film, po ponad 36 latach ma nadal tę niewiarygodną moc porywania do tańca, co w momencie swojego powstania. W „Footloose” taniec to sposób uczczenie życia. To sfera życia, gdzie każdy może być wolny. Gdzie każdy może być sobą. Taniec jest czystą, niezmąconą radością z pierwiastkiem pasji, miłości i namiętności. Po prostu taniec to najczystsza forma życia. I chyba dlatego „Footloose” daje widzowi niezwykłą radość. Sylwia Nowak-Gorgoń