Świąteczny prezentownik Filmosfery #2: Muzyka
Arkadiusz Kajling | 3 dni temuŹródło: Filmosfera
Choć w bieżącym roku rynek muzyki filmowej na CD dalej się zawęża, to wciąż w naszym kraju mogliśmy wybierać spośród kilku ciekawych soundtracków na dyskach fizycznych – na początku roku Warner wydał album z ariami operowymi Marii Callas do filmu Pablo Larraina, Trent Reznor i Atticus Ross po raz pierwszy podpisali nazwą zespołu Nine Inch Nails swój OST do trzeciej odsłony „Tronu”, a całkiem niedawno do sprzedaży trafiła druga część musicalu „Wicked” z nowymi piosenkami Cynthii Erivo i Ariany Grande. Wśród popowych gwiazd również było ciekawie – Lady Gaga powróciła do mrocznej estetyki sprzed lat na „Mayhem”, Miley Cyrus pod koniec maja wydała album „Something Beautiful”, który mogliśmy też podziwiać na ekranach kin, a Sabrina Carpenter na „Man’s Best Friend” złożyła hołd  musicalowi „The Rocky Horror Picture Show”, który obchodzi właśnie 50. rocznicę powstania. Która muzyka zatem sprawdzi się jako idealny prezent dla audiofila, w takt której cała rodzina będzie się kołysać zaraz po wigilijnym kolędowaniu?


MARIA OST (PEŁNA RECENZJA)

Mówi się, że najlepsze scenariusze pisze samo życie, a każdy kto zna choć trochę biografię Marii Callas musi przyznać, że jej historia to gotowy manuskrypt do przeniesienia na srebrny ekran – tego zadania podjął się Pablo Larrain, który chcąc zwieńczyć swoją trylogię o silnych kobietach zaproponował intymny portret boskiej diwy w jej ostatnich chwilach na ziemskim padole w formie retrospekcji zestawionych z teraźniejszością, skupiając się na samotności i izolacji, które zdominowały późniejsze lata jej życia w Paryżu. Maria Callas zawsze chciała być naj – najzdolniejsza, najpiękniejsza, najsłynniejsza. Jak sama twierdzi nade wszystko wolała jednak mieć szczęśliwą rodzinę i dzieci, bo uważała, że takie jest przeznaczenie kobiety, ale los zesłał jej rolę, z której nie mogła nigdy wyjść – była do niej zmuszana najpierw przez zaborczą matkę, potem przez pazernego męża, aż w końcu pogodziła się ze swoją misją. Mimo niekwestowanego talentu przez lata zarzucano jej egocentryzm i brak profesjonalizmu, jednak ona wiedziała doskonale, co różni śpiewaczkę operową od diwy. Ta pierwsza po prostu śpiewa, ta druga – zachwyca. Znała swoją wartość: miała w końcu słuch absolutny, głos o rozpiętości trzech oktaw i poruszała tłumy nie tylko techniczną perfekcją, ale i głębią, której nadawała postaciom na papierze. Sukcesy na scenie nie szły jednak w parze z jej życiem prywatnym, które przesiąknięte było cierpieniem i niespełnioną miłością, a wielkie tragedie przeżywane na teatralnych deskach naznaczyły na zawsze jej relacje z ludźmi do tego stopnia, że sama pokusiła się o stwierdzenie, że nie ma dla niej życia poza sceną. Dostrzegała w sobie dwie osobowości: Marię/kobietę i Callas/diwę. W pierwszej połowie życia diwa zdominowała kobietę, w drugiej – kobieta diwę, a rozdźwięk ten możemy usłyszeć na ścieżce dźwiękowej do jej filmowej biografii. Jak stwierdził sam scenarzysta Steve Knight: „Możesz oglądać, jak historia Marii rozgrywa się w słowach i czynach, ale bogowie i duchy przejmują kontrolę, gdy gra muzyka”. Być może to dlatego mit o boskiej Callas jest wiecznie żywy.


LADY GAGA – MAYHEM (PEŁNA RECENZJA)

Lady Gaga znana jest z tego, że jej twórczość często wykracza poza muzyczne granice, łącząc i mieszając różne aspekty sztuki – nie inaczej miała się sprawa z najnowszym wydawnictwem „Mayhem”, do którego droga prowadziła poprzez koncepcyjny album „Harlequin”, będący uzupełnieniem filmu „Joker: Folie à Deux”, w którym artystka wcieliła się w zaburzoną fankę i w konsekwencji dziewczynę szaleńczego komika siejącego zamęt na ulicach miasta. Druga odsłona historii o genezie naczelnego złoczyńcy Gotham starała się zagłębić w chory umysł alter ego oskarżonego o liczne morderstwa Arthura Flecka, jednak przedsięwzięcie utrzymane w musicalowej konwencji finalnie okazało się dość kosztownym eksperymentem dla wytwórni. I mimo, że widzowie szybko zapomnieli o najnowszym filmie Todda Phillipsa, to sama Lady Gaga nie mogła rozstać się ze swoją filmową bohaterką do tego stopnia, że to właśnie ekranowy chaos wyznaczył jej obecną muzyczną ścieżkę –  wyczekiwany przez fanów powrót piosenkarki do muzyki pop to jednocześnie zwrot ku mrocznej estetyce znanej z początków jej kariery i przypomnienie o rewolucyjnym wpływie Stefani Germanotty na wydźwięk współczesnej sceny muzycznej. W końcu już podczas promocji płyty Gaga wyznała, że bohaterką „Mayhem” jest kobieta, którą znamy od dwudziestu lat, być może dlatego sesja zdjęciowa towarzysząca krążkowi ukazuje twórczą dychotomię: Gagę jako artystkę oraz człowieka, podkreślając zarówno dualizm, jak i jedność. Nieprzypadkowo jeden z utworów nosi tytuł „Garden of Eden” nawiązując do biblijnego raju na ziemi, w którym w samym jego środku znajdowało się mityczne „Drzewo poznania dobra i zła” – po skosztowaniu owocu pierwsi ludzie mieli nie tyle co poznać i odróżniać te dwie wartości, ale zapanować nad nimi i decydować o tym, co jest właściwe. Lady Gaga konfrontując się ze sobą na „Mayhem” stara się pośród wszechobecnego chaosu życia odnaleźć ścieżkę, która poprowadzi ją ku wewnętrznej harmonii, zachęcając nas byśmy poszli jej śladem.


MILEY CYRUS – SOMETHING  BEAUTIFUL (PEŁNA RECENZJA)

Czasami ostatnim etapem w żałobie po zakończonym związku i przed początkiem zupełnie nowego życia jest personalna vendetta, pomagająca zamienić osobistą rozpacz w światowy tryumf – w końcu dwa największe przeboje z początku 2023 roku to właśnie piosenki zemsty, a zarówno Shakira jak i Miley stały się głosem młodego pokolenia doceniającego rytuały wspierania samego siebie. Cyrus w końcu udało się przekuć głośne skandale, którymi naznaczona była jej kariera po zakończonej pracy u Disneya w ogromny sukces zwieńczony prestiżowymi nagrodami. Prezentując na żywo piosenki z najnowszego koncepcyjnego albumu „Something Beautiful” w kameralnym gronie wzbudziła aplauz i wzruszenie gości – muzyczna premiera w otoczeniu sztuki i mody stała się emocjonalną deklaracją artystki, która nie przestaje się rozwijać, ale jednocześnie nie boi się otwarcie mówić o zmianach, jakie planuje w swoim podejściu do kariery: ”Myślę, że moje przywiązanie do mainstreamowego sukcesu się wygasza. Nie traktuję tego albumu jako „ostatniej prostej”, ale stawiam z nim wszystko na jedną kartę. Jestem w to całkowicie zaangażowana, ale skupiam się teraz na tym, by powoli odejść od dotychczasowego obrazu siebie. Na płycie jest utwór „Reborn”, który właśnie o tym opowiada. Czuję, że przyszły rok będzie dla mnie odrodzeniem w tym, jak pracuję i jak patrzę na swoją karierę.” W tej samej rozmowie piosenkarka przyznała, że nie czuje się częścią swojej generacji popowych wokalistek – jak podkreśliła, nie była to do końca świadoma decyzja, a raczej sposób, w jaki naturalnie ułożyło się jej życie. Ironicznie porównała to uczucie do swojej kreacji w serialu „Hannah Montana”, w którym jej bohaterka prowadziła podwójne życie – ta dziecięca rola wyznaczyła podział, który wciąż funkcjonuje w jej codzienności, jednak w erze instant hitów zrywająca z wizerunkiem popgwiazdy Miley Cyrus zdecydowała się na spójny i głęboki projekt. Łącząc dźwięk z obrazem „Something Beautiful” tworzy wizualnie intrygujący, ale do bólu szczery film duszy, odsłaniający przed słuchaczem nie tylko retro muzyczne fascynacje, ale i długo skrywane emocje swojej idolki.


SABRINA CARPENTER – MAN’S BEST FRIEND (PEŁNA RECENZJA)

Od kontrowersji związanych z okładką „Man’s Best Friend”, po oficjalną premierę krążka na kalifornijskim cmentarzu – nowa muzyczna era Sabriny Carpenter od samego początku była naznaczona krytyką, na którą młoda piosenkarka postanowiła zareagować z właściwą sobie pewnością siebie, przedstawiając jednocześnie własną interpretację najnowszego konceptu: „To po prostu idealnie pasuje do tego, czym jest ten album i co sobą reprezentuje – chodzi o bycie w kontroli, bycie świadomą braku kontroli oraz wybieranie momentów, w których chcę mieć kontrolę. Ta płyta jest w rzeczywistości o człowieczeństwie – o pozwoleniu sobie na błędy, które mogą źle się skończyć, ale zawsze uczą czegoś ważnego. Nie miałam wiele czasu na rozmyślanie i rozpacz po poprzednim związku – musiałam wrócić do życia, niekoniecznie w kontekście randek, czy miłości, ale po prostu wrócić do działania. Jeśli zostajesz w domu i myślisz, że wszystko idzie źle, to pójdzie źle. Wyszłam z tej smutnej sytuacji o wiele mniej zgorzkniała, niż zamierzałam lub się spodziewałam. Z odrobiną podejścia typu „Wiesz, co? W związek zawsze zaangażowane są dwie osoby i to część dorastania”. Nie chcę być wrogami z ludźmi, których kochałam”. Siódme studyjne wydawnictwo sygnowane imieniem byłej gwiazdki Disneya wyróżnia się odważnymi tekstami poruszającymi tematy relacji, niezależności i kobiecej siły w muzycznej oprawie jeszcze silniej czerpiącej z retro stylistki z poprzednich dekad – mimo, iż od zeszłego albumu Carpenter minął zaledwie rok, przez ten czas w życiu zarówno zawodowym, jak i prywatnym Sabriny wiele się zmieniło: popgwiazda zabrała do domu dwie statuetki Grammy, a w zeszłym roku zakończyła swój związek z Barry’m Keoghanem, czemu wyraz daje na „breakup albumie” w charakterystycznym dla siebie ironicznym stylu idąc ścieżką wydeptaną przez Taylor Swift. To zresztą nie jedyne powiązanie z twórczością autorki hitów „Blank Space” i Shake It Off”: Brina od zawsze wymieniała Swift jako swoją inspirację i trudno nie dostrzec tego wpływu w jej muzyce, szczególnie, że to Carpenter ma realną szansę przejąć schedę po swojej krajance – nie dość, że w zeszłym roku dołączyła do trasy „The Eras Tour”, to już niedługo usłyszymy obie panie w jednej piosence na najnowszym albumie Taylor „The Life Of A Showgirl”! Wygląda na to, że jeśli Sabrina rzeczywiście pada przed kimś na kolana to jest to jej idolka, a nie mężczyzna!


NINE INCH NAILS – TRON: ARES OST (PEŁNA RECENZJA)

Od początku swojej działalności pod koniec lat 80. ubiegłego wieku zespół Nine Inch Nails systematycznie przesuwał granice rocka – postępujący rozwój komputerów, samplingu i sekwencerów sprawił, że praktycznie z roku na rok możliwości studyjne poszerzały się w galopującym tempie, dając nowe narzędzia produkcji i obróbki dźwięku. Założyciel grupy Trent Reznor był wówczas na czele tej fali – wydany w 1994 roku album „The Downward Spiral” powstał dzięki nowym wtedy komputerowym możliwościom przekształcania i deformowania brzmień instrumentów (na wielu, nie tylko na gitarze, zagrał sam Trent, a jedynie w wybranych utworach wsparli go dodatkowi artyści). Muzyk pomysłowo zastosował też technikę samplingu (m.in. „Nighclubbing” Iggy’ego Popa) tworząc cykl utworów, w które przelał wszystkie swoje lęki, fobie, egzystencjonalne bolączki, ubierając je w adekwatnie schizofreniczne dźwięki, nie pozbawione jednak swoistego piękna. Dziś zespół Nine Inch Nails uchodzi za jedną z najbardziej innowacyjnych i wpływowych formacji we współczesnej muzyce – grupa słynie z łączenia industrialu, elektroniki, rocka i ambientu w emocjonalnie bezkompromisowych i brzmieniowo agresywnych utworach, które wybrzmiewają również na najnowszym soundtracku do filmu „TRON: Ares”, po raz pierwszy podpisanym pełną nazwą bandu, a nie nazwiskami kompozytorów. Ilustracja muzyczna stworzona na potrzeby trzeciej odsłony kultowej serii filmowej jest jednym z najbardziej intrygujących wydawnictw w dorobku grupy, a całość tętni grozą, melancholią i energią, balansując na styku analogowej duszy i cyfrowego lęku. Stylistycznie album porzuca klasyczne orkiestrowe rozwiązania na rzecz przesterowanych faktur, pulsujących syntezatorów i charakterystycznego dla NIN intensywnego brzmienia – to odważny ruch, który z jednej strony redefiniuje rolę muzyki w filmie, z zaś drugiej powraca do korzeni industrialnej estetyki zespołu.


WICKED: FOR GOOD OST (PEŁNA RECENZJA)

Zeszłej jesieni pierwsza część „Wicked” przygotowała solidny niczym żółta kostka brukowa fundament, aby jej tegoroczna kontynuacja „Na dobre” mogła okazać się bezprecedensowym wydarzeniem popkulturowym – i choć filmowa ekranizacja drugiej połowy musicalu zebrała ciut gorsze oceny od krytyków, niż jej poprzednik, to trzeba pamiętać, że filmu „Wicked: For Good” nie należy traktować jako osobnego bytu, gdyż produkcja Jona M. Chu nie ma nawet takich ambicji. „Part I” to osadzona w realiach szkolnych opowieść o odmienności, której ucieleśnieniem jest Elfaba z głową pełną młodzieńczych ideałów, natomiast „Part II” ukazuje nam kulisy budowania propagandy, której twarzą staje się żądna władzy i uwielbienia Glinda, wzmacniając jeszcze morał musicalu, poprzez nawiązanie do aktualnej sytuacji społeczno-politycznej. Drugi akt scenicznego przedstawienia jest zdecydowanie cięższy w tonie, ale zamknięcie musicalowego dyptyku reżysera o tajwańskich korzeniach stara się zmniejszyć jego wagę nie tylko poprzez muzyczne nawiązania do jego wcześniejszej lżejszej odsłony, ale i zakończenie historii, które różni się od swojego teatralnego odpowiednika za sprawą słodko-gorzkiego wydźwięku i przesłania, które silnie wykracza poza świat fantazji – chociaż Glinda staje się trybikiem w tworzonej przez Czarnoksiężnika narracji w Krainie Oz, to finalnie jej przyjaźń z Elfabą ma na nią zbawienną moc i zmienia dziewczynę na dobre, o czym śpiewa w finałowej piosence „For Good”: nie są to tylko puste słowa, gdyż chwilę później widzimy jak Glinda wita z powrotem wygnane wcześniej zwierzęta w Szmaragdowym Mieście. To jedna z dwóch dużych zmian w filmowej ekranizacji, choć być może ta najważniejsza dzieje się zaraz potem: Grimmerie otwiera się przed Glindą, co jak wyjawiła niedawno sama Ariana Grande można interpretować jako zasłużoną nagrodę za prawy uczynek i wskazówkę, by dalej czynić dobro. To w pewnym sensie także wskazówka dla nas wszystkich: jeśli chcesz zmieniać świat na lepsze, najpierw zacznij od siebie i swojego najbliższego otoczenia.


Zdj. Warner / Universal / Disney / Sony Music / FB i IG artystów