Kolory życia
KatarzynaSzymańska | 2021-05-23Źródło: Filmosfera / Fot. Elżbieta Moore

O kolorach w biografii, Marii Czubaszek jako polskim Woodym Allenie i procesie twórczym – Violetta Ozminkowski, autorka bestsellerowej biografii „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki” oraz najnowszej publikacji „Maria Czubaszek. W coś trzeba nie wierzyć” (wydawcą obu książek jest Prószyński Media) w specjalnym wywiadzie dla Filmosfery. Tylko nam opowiada o swoich refleksjach nad ekranizacją „Sztuki kochania” oraz wspomnieniach o niezwykłej kobiecie polskiej sceny satyrycznej, Marii Czubaszek. 


Katarzyna Szymańska: Jak ocenia Pani film "Sztuka kochania" Marii Sadowskiej? Czy spełnił oczekiwania Pani jako autorki bestsellerowej biografii Michaliny Wisłockiej?


Violetta Ozminkowski: Ucieszyłam się, że film będzie reżyserować Maria Sadowska, bo ona naprawdę czuje kino. Ale, jak każdy pisarz, miałam swoje marzenie, gdy pisałam biografię. Chciałam, żeby scenariusz do filmu o Michalinie Wisłockiej napisał Krzysztof Rak. To nie było takie zwyczajne marzenie. On wtedy napisał scenariusz do filmu „Bogowie” w reżyserii Łukasza Palkowskiego, za który dostał Polską Nagrodę Filmową Orzeł 2014, a ja kończyłam książkę, na której napisanie miałam zaledwie kilka miesięcy. Przez ponad rok od publikacji książki odmówiłyśmy z Krystyną Bielewicz, córką Michaliny Wisłockiej, naprawdę wielu producentom i wtedy Krzysztof Rak zadzwonił. Zapytałam: „Dlaczego tak późno?”. Później Krzysztof Rak opowiadał mi, że podczas tamtej rozmowy jechał samochodem i mało brakowało, a doszłoby do wypadku, bo myślał, że sprzedałyśmy już prawa do książki. Później byłyśmy z Krysią Bielewicz na planie, a potem oglądałyśmy film jeszcze bez podkładu muzycznego. Gdy zobaczyłam, że Krysia płacze, wiedziałam, że jest dobrze. Magdalena Boczarska spełniła jej wszystkie oczekiwania. Ja miałam tylko jedno zastrzeżenie po obejrzeniu filmu – wszystko, łącznie z biedą, którą przeżywała Michalina Wisłocka wyglądało za ładnie i za kolorowo. Ale takie jest kino i za to je kochamy.


Czy odpowiada Pani portret Michaliny Wisłockiej, jaki wyłania się z filmu „Sztuka kochania”?


Słyszałam takie opinie, że portret Michaliny Wisłockiej w mojej książce „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki” jest pełniejszy. Ale to naturalne. Film rządzi się innymi prawami. Uważam, że ten film pod wieloma względami był lepszy od „Bogów”. Był mniej dokumentalny, bardziej kinowy. Jestem przekonana, zresztą córka Michaliny Wisłockiej także, że udało się tym filmem pokazać, co tak naprawdę Michalina Wisłocka zrobiła w czasach PRL-u dla Polaków. To nie było takie łatwe, bo gdy chodziłam z pomysłem wydania jej biografii do wydawnictw, słyszałam: „Kto będzie czytał o Michalinie Wisłockiej? Pełno jest teraz pornografii w internecie”. Jedynym, który rozumiał, o czym mówię, był Michał Nalewski z Prószyński i Media. Powiem językiem fizyki – nasze wektory się spotkały. Wcześniej, dopóki nie nawiązaliśmy kontaktu, z wielu powodów nie chciałam pisać tej książki. Mnie opowieść o Michalinie Wisłockiej wydawała się uniwersalna i on to czuł. Jeżeli bardzo w coś wierzysz, możesz tego dokonać. Możesz napisać „Sztukę kochania” i ją wydrukować, nawet jeśli masz takiego wroga jak Zjednoczona Partia Robotnicza i Kościół. I myślę, że film bardzo ładnie pokazał najważniejszą cechę charakteru Michaliny Wisłockiej – jej niezłomność.


Maria Czubaszek słynęła jednocześnie z ciętych ripost i ironicznych spostrzeżeń odnośnie do zastanej rzeczywistości, jak również niezwykłej wrażliwości wobec zwierząt, zwłaszcza psów. Jaki obraz satyryczki wyłonił się w pierwszej chwili po wejściu do jej pokoju, w którym Wojciech Karolak nic nie zmienił po śmierci żony?


Małej, kruchej dziewczynki. Kilka białych mebelków, kilka plakatów, łóżko, na którym leżała koszula nocna złożona w kostkę. Mam wrażenie, że Marysia Czubaszek nigdy się nie zestarzała. Że do końca życia zachowała w sobie tę buńczuczność, niezgodę na świat, w którym przyszło jej żyć. Nie walczyła z nim, a jeśli to robiła, to na swój sposób. Wyprzedziła swoim ciętym językiem Strajk Kobiet – i dobrze. Jestem żeglarką, uważam, że potrzeba nam było wcześniej i dalej potrzebujemy takich kobiet, które wyznaczają azymut.


Czy pracując nad książką, odkryła Pani na nowo Marię Czubaszek?


Dokładnie tak. I odkrycie jej na nowo przytłoczyło mnie całkowicie. To nie było proste. Marysia, moim zdaniem, cierpiała na depresję. Ja także, ale też jej mąż, Wojciech Karolak. W tym czasie też umierała moja mama. Żegnałam ostatniego członka mojej rodziny z dzieciństwa i, jak dobrodusznie śmiał się ze mnie Wojciech Karolak, z miesiąca na miesiąc stawałam się sierotką. Marysia Czubaszek, którą znałam dobrze – choć nikt nie znał Marysi do końca – od dawna starała się na własnych warunkach skończyć z życiem, które przestało ją bawić. Przestała po prostu jeść. Wiele razy głośno o tym mówiła, ale robiła to tak, że wszyscy bardzo się z tego śmialiśmy, bo byliśmy pewni, że to są żarty. Była genialna. Nikt tak jak ona nie umiał nakłuwać naszych polskich baloników z próżnością. Była naszym Woodym Allenem z jego najlepszych czasów. To, co mnie najbardziej uderzyło, to jej samotność w tym wszystkim. Kochał ją jeden z najcudowniejszych facetów na świecie, wielki jazzmen, mężczyzna o niebanalnym poczuciu humoru, a jednak nawet jemu nie umiała powiedzieć prawdy: mam dość, wynoszę się z tego świata.


Jak wygląda proces twórczy w domu dwójki niezwykłych pisarzy? Czy satyryczne spojrzenie na rzeczywistość Pani męża, Krzysztofa Daukszewicza, miało wpływ na odkrycie aspektów nieznanych dotąd odbiorcom twórczości Marii Czubaszek?


Nie czytamy swoich książek na etapie pracy, dopiero po wydaniu. Oczywiście rozmawiamy o tym, co piszemy. Bardzo lubię rozśmieszać mojego męża. To nie jest łatwe rozśmieszyć satyryka, ale gdy to, co zrobię albo powiem bardzo go rozbawi, uważam dzień za spełniony. Nauczyłam się też mieć na baczności. Mój mąż w każdej chwili może powiedzieć coś, co trzeba szybko spuentować. Jego spojrzenie na świat bardzo mi odpowiada, bo jest człowiekiem z wielkim sercem. W jego dowcipach nie ma jadu ani chęci przywalenia komuś, dla samego przywalenia. W pracy nad książką wykorzystywałam także rodzinne koneksje Krzysia. Szwagrem mojego męża był Adam Kreczmar, przyjaciel Marysi. Ona też przyznała mojemu mężowi pierwszą nagrodę, gdy wystąpił ze swoim kabaretem Gwóźdź na Biesiadach Humoru  i Satyry w Lidzbarku Warmińskim. Właśnie tam przepaliłyśmy razem z Marysią kilka nocy. Najlepiej wspominamy tę w Hotelu Krasickim, pod prysznicem, bo wtedy nie włączał się czujnik dymu. Nigdy jednak do głowy mi nie przyszło, że będę o niej pisać.


Czy ma Pani konkretne oczekiwania bądź wyobrażenia co do tego, jak powinna zostać przedstawiona Maria Czubaszek w ekranizacji „W coś trzeba nie wierzyć”?


Mam tylko jedno marzenie – żeby udało się ją pokazać taką, jaką ją znaliśmy. Człowieka, kobietę do zakochania. Prawdziwą, bez ściemy. Wolną i, kiedy trzeba, buńczuczną – jak ładnie określał tę cechę charakteru jej mąż. Żebyśmy wszyscy chcieli być jak Maria Czubaszek.



Fot. Elżbieta Moore