Bernstein i Sondheim wiecznie żywi [recenzja OST]
Arkadiusz Kajling | 2024-08-15Źródło: Informacja prasowa
Już pod koniec listopada do kin trafi filmowa wersja broadwayowskiego musicalu „Wicked” luźno opartego na książce Gregory’ego Maguire’a „Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu”, którego sceniczna wersja w 2017 roku stała się drugim najbardziej dochodowym musicalem w historii, plasując się zaraz za „Królem Lwem” i dowodząc, że teatralna publiczność kocha historie z muzycznym tłem, co chętnie podłapują filmowcy z Hollywoodu od czasu do czasu racząc nas kolejną kinową wersją deskowego odpowiednika z różnym skutkiem. Musical to specyficzny rodzaj gatunku filmowego, którego złota era przypada na lata 50. i 60. ubiegłego wieku, chociaż jego odrodzenie na srebrnym ekranie mogliśmy zaobserwować na początku lat 90. dzięki animowanym filmom Disneya i muzyce Alana Menkena, a nowatorski i bawiący się konwencją „Moulin Rouge!” przetarł szlaki dla filmów aktorskich z „Chicago” i „Upiorem w operze” na czele. I chociaż zdawać by się mogło, że tematycznie ten gatunek nie ma już nic do zaoferowania współczesnej publice poza wtórnymi remake’ami, a oryginalne propozycje okazują się zwykle rozczarowujące to pomiędzy nimi znaleźć możemy prawdziwe perełki – jedną z nich jest nowa wersja „West Side Story”, której premiera przypadła w dość niefortunnym okresie popandemicznym. Produkcja 20th Century Studios zaliczyła solidną klapę finansową, a wpływy ze światowych kas nie pozwoliły na pokrycie 100 milionowego budżetu i to wszystko pomimo wybitnie pozytywnych recenzji kinomaniaków oraz opinii krytyków, nie pomógł również deszcze nagród i nominacji, choć Oscar dla Ariany DeBose skutecznie pomógł w karierze amerykańskiej aktorki o portorykańskich korzeniach. Dzisiaj remake Stevena Spielberga z 2021 roku jest często wskazywany jako podręcznikowy wręcz przykład na to, jak z sercem tworzyć nowe wersje ukochanych klasyków z poszanowaniem oryginalnego materiału, oddając ducha poprzednich odsłon i wnosząc powiew świeżości do samej historii oraz muzyki, która także przeszła swoisty revamp na potrzeby swojej drugiej wielkoekranowej inkarnacji.

Akcja filmu rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych Ameryki na ulicach Nowego Jorku, w latach 50. ubiegłego wieku i oparta została na musicalu z 1957 roku (z muzyką Leonarda Bernsteina i tekstami piosenek autorstwa Stephena Sondheima, zaś scenariusz wg Arthura Laurentsa oparto na motywach “Romea i Julii” Williama Shakespeare’a). To tutaj rywalizują ze sobą dwa miejscowe gangi – Jetsi (Rakiety) oraz Sharki (Rekiny), każdy z nich roszcząc sobie prawa do tego samego terytorium. Pierwszy z nich składa się z białych członków “amerykańskich chłopców”, który nie chce dopuścić, by napływający imigranci przejęli ich teren, natomiast gang Portorykańczyków toczy spór m.in. na tle uprzedzeń rasowych. To właśnie z tych dwóch wrogich obozów wywodzą się nasi protagoniści – Tony oraz Maria. Dziewczyna jest siostrą Bernarda, przywódcy Sharków, natomiast chłopak jest przyjacielem Riffa, który z kolei stoi na czele Jetsów. Bohaterowie spotykają się na lokalnej potańcówce i z miejsca zakochują się w sobie, co dodatkowo zaostrza konflikt pomiędzy gangami, zmuszając parę kochanków do ukrywania przed światem swojego uczucia. Mimo dzielących ich różnic zakochani coraz bardziej angażują się w nowy związek. Gdy rywalizujące obozy organizują pojedynek, Tony i Maria starają się za wszelką cenę do niego nie dopuścić – chłopak kradnie nawet broń – jednak ostatecznie nie udaje im się zapobiec śmiertelnej w skutkach bijatyce, która zmieni życia naszych bohaterów. Czy miłość w czasach uprzedzeń ma szansę bytu?

Tworząc nową wersję broadwayowskiego klasyka, Steven Spielberg automatycznie poprosił o pomoc Johna Williamsa, z którym często w przeszłości kolaborował przy swoich produkcjach, a ich współpraca ciągnie się już od czterdziestu siedmiu lat! Sędziwy dziś muzyk, który stworzył m.in. partytury do „Listy Schindlera”, czy „Parku Jurajskiego” zaproponował w odpowiedzi Davida Newmana i dyrygenta Gustavo Dudamela, który zachwycił legendarnego kompozytora swoją wersją musicalowego score’u na koncercie w Hollywood Bowl – Williams nie zrezygnował jednak całkowicie z nowego projektu przyjaciela, ograniczając się jednak jedynie do stanowiska muzycznego konsultanta i nadzorując pracę orkiestr symfonicznych New York Philharmonic oraz Los Angeles Philharmonic. Dudamel był zdecydowanie właściwym wyborem – pochodzący z Wenezueli kompozytor nie tylko znał wyśmienicie partyturę do „West Side Story, a wykonanie muzyki na żywo w słynnym obiekcie w Mieście Aniołów przyniosło mu same pozytywne recenzje, ale jego energetyczna wersja „Mambo” w rodowitym kraju już lata wcześniej stała się viralowym filmikiem na długo jeszcze zanim został kierownikiem orkiestry Los Angeles Philharmonic. Jak sam wspomina: „West Side Story to jeden z największych amerykańskich musicali wszech czasów, a muzyka Bernsteina jest wręcz ikoniczna. Dla kogoś kto uwielbia salsę w takim samym stopniu co symfonie Shostakovitcha muszę stwierdzić, że czułem emocje w całym swoim ciele, a praca ze Stevenem była iście spełnieniem mojego snu”. 

John Williams przypomniał amerykańskiemu reżyserowi, że David Newman także znał ten musical od podszewki, wykonując go praktycznie na całym świecie i nie musi się go już uczyć – zapewne to odniesienie do wykonania muzyki z filmowej adaptacji z 1961 roku, którą Newman dyrygował na żywo prawie pięćdziesiąt razy podczas licznych koncertów w USA i Europie. Jak wspomina nominowany do Oscara za pracę nad animowaną „Anastazją” muzyk: „To ponadczasowe dzieło i należy już do kanonu muzyki klasycznej. Naszym zadaniem było nie tyle co przearanżowanie i przeorkiestrowanie score’u – to w końcu partytura otoczona najwyższą czcią – ale zaprezentowanie soundtracku West Side Story jako wizji Bernsteina w najlepszym możliwym świetle”. David Newman postrzega swoją pracę jako nowy staging słynnej opery – mimo kolejnych odsłon z różnymi kreatywnymi wizjami odnośnie wizualnego stylu, to co pozostaje niezmienne to sama muzyka i jej wykonanie. Niemniej jednak i jego praca zawiera pewne nowości, chociaż sama muzyka opiera bardziej na oryginalnej scenicznej wersji, niż jego pierwszej filmowej adaptacji. Newman napisał zupełnie nową aranżację kultowego utworu „Somewhere” specjalnie dla Rity Moreno, która w filmie z 1961 roku grała rolę Anity (w wersji broadwayowskiej piosenkę śpiewała jedna z dziewczyn Sharków, natomiast wielkoekranowa adaptacja zmieniła wykonawczynię na duet Tony’ego i Marii), a instrumentalny score zawiera odniesienia do muzyki z teatralnej produkcji.

Spośród wszystkich twórców oryginalnego musicalu – kompozytora Leonarda Bernsteina, pisarza Arthura Laurentsa, choreografa Jerome’a Robbinsa i twórcy tekstów Stephena Sondheima – tylko ten ostatni był ciągle z nami, gdy produkcja filmu rozpoczęła się w 2019 roku, chociaż nie doczekał oficjalnej premiery, odchodząc na kilka dni przed uroczystą galą. Jak wspomina producent albumu Matt Sullivan (który ma na swoim koncie pracę nad soundtrackami do „Chicago”, „Dreamgirls” i „Aladyna”) filmowcy mieli ogromne szczęście, że udało się im nakłonić do współpracy tę legendę muzyki i musicalu: „Stephen Sondheim był z nami cały czas, przychodził na próby, przyglądał się choreografii, wysłuchiwał aktorów wykonujących swoje partie i sam dawał nam wskazówki, za które byliśmy ogromnie wdzięczni”. Twórca „Tajemnic lasu” i „Sweeney Todda” był kierownikiem orkiestry New York Philharmonic od 1958 do 1969 roku, więc wybór tego konkretnie zespołu był wręcz naturalny. Sullivan przyznaje, że praca z orkiestrą należała do jednych z najszczęśliwszych momentów z pracy nad nową odsłoną musicalu: „Siedzieliśmy wszyscy w Manhattan Center i obserwowaliśmy jak Stephen komunikuje się z orkiestrą – nie używał technicznego języka, ale mówił o emocjach i uczuciach”. Soundtrack został nagrany przy udziale 90 muzyków – 84 wykonawców z orkiestry NYP wspomagało także 6 latynoamerykańskich perkusistów, a Dudamel nazwał to doświadczenie eklektycznym: „Nigdy nie zapomnę, że wykonywałem tę konkretną partyturę z orkiestrą Bernsteina dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed laty on sam dyrygował, można wręcz poczuć historię w każdej nucie”.

Chociaż wokale aktorów zostały nagrane dużo wcześniej, nie oznacza to, że na planie obsada nie miała okazji wykonywać piosenek na żywo – czasem nagrywa się drobne zmiany, lub zastępuje się je całkowicie wersjami zarejestrowanymi live (tak było w przypadku filmowej wersji „Les Miserables”) jeśli dana scena wymagała dodatkowych emocji: drobne różnice usłyszymy w „Somewhere”, który Rita Moreno zaśpiewała ponownie lub w scenie balkonowej „Tonight” Tony’ego i Marii. W parę słynnych zakochanych wcielili się Ansel Elgort oraz Rachel Zegler, którzy świetnie sprawdzili się w roli kochanków – nigdy nie słyszałem wcześniej śpiewającego Ansela, ale jego „Maria” zrobiła na mnie wrażenie, choć zapewne duży w tym udział scenografii oraz oświetlenia sceny, które budują romantyczną atmosferę z grą świateł reflektorów na ulicznych kałużach, czy oknach. I o ile aktor może pochwalić się całkiem liczną już filmografią, to już do głównej roli kobiecej obsadzono nikomu nieznaną Rachel Zegler. Gdy w czerwcu 2021 roku pojawiły się informacje o castingu aktorki do aktorskiej wersji „Królewny Śnieżki” na ustach fanów animacji i filmów Disneya zaczęły pojawiać się pytania kwestionujące wybór, nie tylko ze względu na kolor skóry dziewczyny, ale i jej zdolności wokalno-aktorskich. Wszakże pierwsza okazja do zaprezentowania jej talentu miała nadejść właśnie z premierą filmu Spielberga. Dziś chyba już nikt nie ma wątpliwości, że Rachel Zegler potrafi nie tylko grać, ale i śpiewać oraz tańczyć – w „Tonight” czaruje nas głosem, bawi i śmieszy w „I Feel Pretty”, a końcowa repryza miłosnego duetu potrafi wycisnąć łzy nawet z największego twardziela. Warto wspomnieć, że na albumie usłyszmy też dialog z pierwszego spotkania filmowych kochanków w postaci „Meeting Scene” będącego częścią rozbudowanej sekwencji z potańcówki w sali gimnastycznej obejmującej aż trzy utwory na soundtracku.

Jednak prawdziwą gwiazdą jest tutaj Ariana DeBose. Młoda aktorka była częścią oryginalnej obsady muzycznego fenomenu Lina-Manuela Mirandy pt. „Hamilton” (który stworzył piosenki do takich disnejowskich animacji, jak „Vaiana” czy „Nasze magiczne Encanto”), a jego sfilmowaną wersją można oglądać od 2020 na Disney+, jednak ja poznałem ją za sprawą musicalu Netflixa pt. „Bal”. Już wtedy rzuciły mnie na kolana jej umiejętności wokalne, chociaż dopiero rola w filmie Spielberga pozwoliła Arianie należycie i swobodnie rozwinąć skrzydła. Oba filmy powstały w podobnym czasie (tak naprawdę „West Side Story” nakręcono przed „Balem”, odpowiednio latem oraz zimą 2019 roku), jednak role które stworzyła DeBose są bardzo odmienne – Alyssa Green jest nieśmiałą, niepewną siebie nastolatką i chce zadowolić wszystkich dookoła ze swoją wymagającą matką na czele, natomiast Anita to pewna siebie, silna kobieta, która walczy o lepszą przyszłość nierzadko zaciskając mocno zęby i pokazując zaciśnięte pięści. Ariana w pełni zasłużyła na nagrodę Akademii, ale był to sukces okupiony ciężką pracą oraz bólem – na planie filmowym aktorka zwichnęła kostkę, a okres rekonwalescencji przypadł m.in. na kręcenie rozbudowanej muzycznej sekwencji „America”, wymagającej ekspresyjnego i energetycznego tańca, nakręconego z wielu ujęć i zapewne poprzedzonego wieloma godzinami prób. Ariana DeBose stworzyła rolę Anity tak naprawdę na nowo i śmiało może konkurować z Ritą Moreno, która grała tę samą bohaterkę w oryginalnej wersji filmu i również otrzymała Oscara za swoją interpretację. Co interesujące Rita pojawia się także w nowej odsłonie filmu jako Valentina – zupełnie nowa postać stworzona na potrzeby remake’u i tak naprawdę specjalnie dla Moreno (warto też wspomnieć, że trzech członków gangu Jetsów z oryginalnej obsady z 1961 roku pojawia się tutaj w roli statystów). To wspaniały hołd nie tylko dla długiej historii musicalu, ale i społeczności latynoskiej, bowiem nagroda Akademii dla Rity Moreno to też pierwsza statuetka dla aktorki pochodzenia latynoamerykańskiego w historii Oscarów.

WYDANIE CD

Płyta z muzyką do najnowszej filmowej wersji „West Side Story” została wydana w dniu premiery wielkoekranowej produkcji przez Hollywood Records – firmę należącą technicznie do Disneya, jednak album nigdy nie ukazał się w Polsce, więc po fizyczne kopie trzeba się zwrócić do zachodnich sprzedawców, lub sklepów specjalizujących się w sprowadzaniu zagranicznych edycji na zamówienie. CD wydano w tekturowym opakowaniu typu „gatefold sleeve” – w jednej kieszeni znajdziemy płytę kompaktową, w drugiej bogato ilustrowany booklet. Książeczka zawiera aż 28 stron wypełnionych tekstami utworów w języku angielskim do wszystkich piosenek z filmu, którym towarzyszą odpowiednie kadry z produkcji (co interesujące także ścieżkom instrumentalnym towarzyszą zdjęcia, jak „The Rumble”, czy „Finale”) – jest to zabieg znany nam z wydań fizycznych soundtracków do animacji i musicali live-action Disneya. Ostatnie strony to informacje typowo produkcyjne oraz notka Johna Williamsa, wspominającego historię musicalu i trzech jej ojców oraz zachęcającego do odsłuchu muzyki, która w jego ocenia nie brzmiała nigdy lepiej, niż jej najnowsza odsłona. Okładka wydania wykorzystuje klasyczną, teaserową wersję plakatu z charakterystycznym ujęciem schodów przeciwpożarowych; w podobnej stylistyce została utrzymana tylna grafika wydawnictwa, natomiast po otworzeniu opakowania ujrzymy zdjęcie obsady ze sceny potańcówki. Fakt istnienia wydania fizycznego na pewno docenią miłośnicy muzyki filmowej i audiofile, gdyż płyta kompaktowa CD-Audio to standard bezstratnego cyfrowego zapisu dźwięku – dlatego też ten nośnik trwa w niezmienionej od czterdziestu lat formie do dziś, ciesząc uszy bardziej wymagających słuchaczy.

„West Side Story” to świetny przykład na to, że warto tworzyć nowe wersji filmów, również tych, które dziś uznawane są za kultowe i nie do przebicia. Steven Spielberg dokonuje kilku zmian, które wychodzą opowiadanej historii na dobre, równocześnie nie będąc wierną kopią poprzednich wersji znanego musicalu, a młoda i energiczna obsada gwarantuje nam widowisko na najwyższym poziomie - zawsze imponowali mi aktorzy, którzy nie tylko grają, ale i tańczą oraz śpiewają, co możemy zobaczyć oraz usłyszeć w najnowszej produkcji. Wersja musicalu z 2021 roku oferuje nam bardziej namacalne i zgodne z rzeczywistością doznanie, a głosy Ansela i Rachel brzmią młodo, niewinnie oraz naturalnie. Steven Spielberg nadał tej ponadczasowej opowieści rozmiary typowe dla wysokobudżetowego widowiska: mamy szerokie plany i ciekawe ujęcia kamery, które znakomicie oddają przestrzeń Nowego Jorku, a dynamiczna choreografia ma ten sposób więcej miejsca, którą podskórnie wyczuwamy również na muzycznym albumie – soundtrack przypomina nam o sukcesie samego musicalu z 1957 roku i muzyki, która porywa coraz to nowsze pokolenia miłośników teatralnych przedstawień. Jedną ze zmian, na którą zdecydował się Steven Spielberg jest zastąpienie wykonania „Somewhere” przez Marię na rzecz Valentiny, która wspomina swoje małżeństwo z białym mężczyzną, zmieniając przy tym wydźwięk utworu na bardziej uniwersalny i stający się niemal hymnem dla wszystkich imigrantów na lepsze jutro. Jak mówi Matt Sullivan: „Nieważne jakie mamy czasy, zawsze będą istnieć rywalizujące ze sobą społeczności. Chcieliśmy stworzyć własną interpretację tej opowieści z młodą obsadą i tchnąć w nią nowe życie, by współczesna publiczność mogła odbić się w historii bohaterów i odkryć kultową muzykę na nowo”. Panie Sullivan, melduję wykonanie zadania.

Recenzja powstała dzięki współpracy ze sklepem cd-dvd-vinyl.

Album „West Side Story (2021)” zakupicie w sklepie w wersji CD.