Często odnoszę wrażenie, że jedną z ulubionych rozrywek polskich dystrybutorów jest mieszanie widzom w głowach. Idealną sytuacją do tego (poza wymyślaniem polskich tłumaczeń filmów) jest wprowadzenie do kin adaptacji książki, która ukazała się wcześniej na rynku, ale oczywiście pod zmienionym tytułem (jak się domyślam, zachowanie tego samego tytułu - często zgodnego z oryginałem - byłoby pewnie zbyt „mainstreamowe”)... Przyznam się, że taka polityka do dziś stanowi dla mnie zagadkę, ale cóż - najwyraźniej drogi, jakimi podążają umysły dystrybutorów, są bardziej kręte i zawiłe niż te, którymi uczęszcza mój własny umysł.
Tak czy inaczej - „Nauka spadania” to adaptacja powieści Nicka Hornby'ego pt. „Długa droga w dół” - to informacja dla tych, którzy lubią zapoznać się z „tekstem źródłowym” przed obejrzeniem obrazków. Warto także przypomnieć, że Nick Hornby jest m.in. autorem dwóch świetnych powieści: „Był sobie chłopiec” i „Przeboje i podboje” (które zostały sfilmowane z bardzo pozytywnym rezultatem) oraz jest odpowiedzialny za scenariusz filmu „An Education” (którego polski tytuł „Była sobie dziewczyna” to kolejny kamyk do ogródka osób odpowiedzialnych za tłumaczenie i dystrybucję).
Wydaje się, że we współczesnym (zachodnim) kinie nie istnieje już zbyt wiele tabu - seks (praktycznie w każdej formie), przemoc, zabijanie - wszystko to powoli przestaje nas jako widzów poruszać, jeśli nie jest podane w odpowiednio drastycznej formie. A jednak nadal istnieją tematy, które potrafią wywołać u większości ludzi uczucie dyskomfortu - na pewno dotyczy to molestowania dzieci, a także samobójstwa. Nasza kultura nie do końca pogodziła się z nieuchronnością śmierci i często można odnieść wrażenie, że unikając żartów na ten temat, próbujemy w jakiś magiczny sposób ją oszukać - niczym dzieci, które podczas zabawy zasłaniają oczy wierząc, że skoro one nie widzą stojącej przed nimi osoby, to działa to w obie strony. Śmierć jest poważna, nie daj Boże z niej żartować, a zwłaszcza ze śmierci zadawanej własną ręką.
Dlatego właśnie wejść na ten grząski grunt i nakręcić subtelną komedię o niedoszłych samobójcach mogli tylko Anglicy, znani ze swojego prześmiewczego stosunku do wszystkiego. Co im z tego wyszło? Czytajcie dalej...
Ostatniego dnia roku, w Sylwestra, na dachu najwyższego londyńskiego wieżowca spotyka się czwórka nieznajomych - Martin, Maureen, Jess oraz JJ. Każde z nich weszło na dach z zamiarem zakończenia swojego życia w samotności. Powody, jakie zaprowadziły każdą z osób na ów dach są tak różne, jak różne są ich osobowości. Natomiast spotkanie pozostałych sprawiło, że nieoczekiwanie dach opuścili razem. Taki jest punkt wyjścia.
Co ciekawe, zarówno film, jak i książka zdecydowanie bardziej skupiają się na głównych postaciach i ich teraźniejszości, aniżeli na roztrząsaniu sensowności tego, co doprowadziło ich do tego miejsca. Każdy z czwórki bohaterów reprezentuje inny świat, jak mówi w pewnym momencie Martin - „jesteśmy drużyną, najgorszą na świecie, ale drużyną”, ale każdy z nich jest na swój sposób interesujący, co jest zasługą zarówno oryginalnego tekstu Hornby'ego, jak i świetnego castingu. To jest ogromny plus tego filmu - bowiem w momencie, kiedy czas ekranowy siłą rzeczy zostaje rozdzielony pomiędzy cztery osoby, najważniejsza staje się chemia pomiędzy nimi i wzajemne oddziaływanie. I to udało się twórcom osiągnąć - obsadzenie Pierce'a Brosnana w roli cynicznego prezentera, którego życie (i rodzinę) zniszczył nieprzemyślany romans z nieletnią dziewczyną to strzał w dziesiątkę - podobnie jak Toni Colette w roli Maureen, pozornie nudnej jak flaki z olejem samotnej matki wychowującej niepełnosprawnego syna. Przeciwwagą dla nich staje się zwłaszcza Jess (Imogen Poots), zbuntowana i pyskata nastolatka, która odrzuca wszelkie konwenanse, a także nieustannie testuje granice - zarówno czyjeś, jak i swoje, ale jak się okazuje, pod tym wszystkim kryje się zagubiona, bardzo nieszczęśliwa dziewczyna, w samotności zmagająca się z rodzinnym dramatem. Na tym tle najsłabiej prezentuje się JJ (Aaron Paul), nieudany muzyk, którego postać wydaje się być dodana jako coś w rodzaju przeciwwagi dla cięższego kalibru pozostałych. Cała wspomniana czwórka tworzy oryginalny samobójczy pakt, wiążąc się ze sobą „na śmierć i życie” i jednocześnie rozdzielając pomiędzy siebie odpowiedzialność za pozostałych, aż do kolejnej ustalonej daty zbiorowego pożegnania z życiem.
Film, zdecydowanie mniej niż książka skupia się na indywidualnych historiach, mocniej akcentując wspólne działania postaci. W rezultacie otrzymujemy słodko-gorzką opowieść, raczej rodzaj groteski, aniżeli komedię w pełnym tego słowa znaczeniu. Biorąc pod uwagę główny temat i sposób jego przedstawienia, nie jest łatwo obiektywnie ocenić ten film. Z założenia nie należy oczekiwać ani od całej historii, ani od osobistych powodów prowadzących bohaterów na dach wiarygodności i realizmu - pod względem psychologicznym film jedynie prześlizguje się po powierzchni. Dlatego ktoś, kto spodziewa się filozoficznych dywagacji o sensie życia i głębokich przemyśleń, srodze się zawiedzie. Jeśli natomiast potraktujemy ten obraz jako czystą fikcję (opartą na ryzykownym pomyśle), to jest szansa, że lekkość, z jaką reżyser Pascal Chaumeil snuje swoją opowieść, nie będzie nas mocno raziła. Innymi słowy - dla kogoś, kto chciał uniknąć wchodzenia w naprawdę mroczny i ponury świat potencjalnych samobójców, przyjęta forma była prawdopodobnie jedyną możliwą.
Dlatego polecam „Naukę spadania” tym z Was, którzy lubią kino raczej lekkie, urocze, wzruszające i nawet momentami zabawne. Paradoksalnie, po zakończeniu tego filmu zapewne będziecie mieć na ustach uśmiech, a w głowie myśl, że tak naprawdę życie jest całkiem przyjemne. I to chyba czasem wystarczy.
A tych z Was, którzy wolą bardziej depresyjne klimaty, zapraszam już wkrótce na kolejną recenzję :)