Wywiad z Januszem Bocianem
Adam Kubaszewski | 2016-09-07Źródło: Filmosfera
Janusz Bocian - filmowy człowiek-orkiestra. Tworzył efekty specjalne, pracował jako choreograf, pisał scenariusze, niedługo kręci swój debiut reżyserski. W rozmowie z Filmosferą twórca opowiada o swoich początkach w branży (w tym o niesławnym smoku z "Wiedźmina"), kinie niezależnym, a także o coraz lepszej kondycji polskiego przemysłu filmowego.
Adam Kubaszewski: Do filmu trafiłeś w bardzo młodym wieku. I to od razu do superprodukcji.
Janusz Bocian: Tak. To był 1999 albo 2000 rok, miałem wtedy trochę ponad 20 lat i po rzuceniu studiów szukałem pracy w branży, ale bez sukcesu. Pewnego razu znajomy dał mi namiar na jakiegoś faceta, którego spotkał podczas podróży autostopem. Okazało się, że ten facet akurat kompletuje ekipę do pracy nad „Wiedźminem”. Ale nie był to przypadek, intensywnie dążyłem do czegoś takiego i wydaje mi się, że jeśli się czegoś odpowiednio mocno szuka, to prędzej czy później się to znajduje. I tak już utknąłem w tej branży na 15 lat.
Jak z perspektywy czasu wspominasz pracę nad "Wiedźminem"?
Mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony pamiętam ten początkowy entuzjazm, chcieliśmy zrobić coś fajnego i naprawdę myśleliśmy, że to będzie dobry film. Wszystkiego musieliśmy uczyć się sami, nie było jeszcze internetu tak szeroko dostępnego jak teraz i było bardzo trudno zrobić te efekty na wyższym poziomie niż one rzeczywiście wyszły. Nie ukrywajmy, byliśmy chłopakami z ulicy, nie było tam żadnego wysokiej klasy specjalisty, sami nowicjusze. Ówczesny szef miał taką metodę, że brał do pracy młodych leszczy i szkolił ich właściwie od początku. To był bardzo zdolny zespół, ale zabił nas brak doświadczenia. Jak zobaczyliśmy pierwsze montaże to już wiedzieliśmy, że nie wyszło nam tak, jak chcieliśmy. Potem do kin trafiła wersja pełnometrażowa...
...i została zjedzona przez krytykę.
Tak. A my jeszcze przez rok musieliśmy pracować nad serialem, bo premiera kinowa była przewidziana mniej więcej w połowie cyklu produkcyjnego. Nastroje w zespole były więc fatalne.
„Wiedźmin” zahamował ci karierę?
Raczej nie. Po skończeniu efektów do "Wiedźmina" trafiłem na kilka lat do branży gier komputerowych, pracowałem jako grafik, ale robiłem też inne rzeczy – na przykład tam zacząłem próbować scenopisarstwa. Głównie zajmowałem się jednak tworzeniem filmowych przerywników do gier. W końcu stwierdziłem, że fajnie by było wrócić do efektów i szybko znalazłem angaż.
Robiłeś efekty do „Czasu Honoru” czy „Gita”. Można powiedzieć, że „efekty to efekty, po co drążyć”, czy jednak praca przy poszczególnych filmach bardzo się od siebie różni?
W fantasy animujesz smoka, a w więzieniu animujesz płot. „Wiedźmin” był dużo ciekawszy, ten smok się ruszał, było co robić. Praca przy płocie w „Gicie” trwała przez pół roku i w jej trakcie obejrzałem ze 20 seriali. To było totalnie odmóżdżające, trzeba było wycinać kolesi na kolejnych ujęciach, oni za każdym razem wyglądali tak samo, bo scena była kontynuowana. Strasznie żmudna robota, klatka po klatce.
Niełatwo być specem od efektów?
Na pewno trzeba mieć dużo cierpliwości. Długie godziny siedzenia, dlatego już właściwie przestałem to robić, za mało energii, za mało życia.
W pewnym momencie, jak zacząłem jeździć jako specjalista od efektów na plany zdjęciowe (już te profesjonalne), na boku robiłem jakieś swoje rzeczy, to uświadomiłem sobie jak bardzo kocham być na planach. Kiedyś wolałem samemu dłubać przy komputerze, dzisiaj uwielbiam pracować z ludźmi. Uświadomiłem sobie, że lepiej pasuję gdzie indziej. Druga rzecz była taka, że z Michałem Drzewieckim zrobiliśmy film – totalnie amatorski – o średniowieczu. Cały proces trwał 5 lat. W 2010 roku już zbliżaliśmy się do finalizacji tego filmu. Nikt w nas nie wierzył, ludzie myśleli, że ten film albo w ogóle nie wyjdzie, albo okaże się marny. Pamiętam, jak po całej nocy pracy nad filmem wracaliśmy bez grosza przy duszy do jego domu na drugim końcu Warszawy, byliśmy załamani, że to wszystko za wolno idzie. Ale się zaparliśmy.
Młodzi gniewni.
Pewnie! Jakiś czas później była premiera tego filmu i odbiór był zaskakująco pozytywny. Zobaczyliśmy też, że ludzie się wzruszają na tym filmie, że ogólnie film się podoba. Stwierdziliśmy, że faktycznie mamy potencjał. Oczywiście wiedzieliśmy, że mamy jeszcze bardzo dużo do nauczenia się, ale premiera filmu dała nam mnóstwo energii. Co ciekawe, polskie festiwale kina niezależnego w ogóle tego filmu nie chciały, odrzucały go bez żadnej informacji zwrotnej. Reżyser się wkurzył, wysłał film na festiwal do Nowego Jorku, dostaliśmy nagrodę za najlepszy zagraniczny film przygodowy. To była kropka nad i, wtedy już wiedzieliśmy, że zostaniemy zawodowymi reżyserami. Obydwaj dzisiaj pracujemy nad swoimi debiutami – według wstępnych planów Michał ma zdjęcia wyznaczone na zimę tego roku, a ja ruszam na plan trochę wcześniej.
Podczas zeszłorocznego panelu dyskusyjnego bardzo dużo opowiadałeś o planowanym filmie postapokaliptycznym. Szukałem jakichś informacji o nim, ale Internet milczy.
To jest bardzo trudny projekt. Utknęliśmy w miejscu, gdzie często się utyka w kinie niezależnym – nie mamy funduszy. Szukaliśmy sponsorów, ale problemem jest to, że to w zasadzie jest serial a nie film i dużo trudniej znaleźć kogoś, kto chciałby to sfinansować. Póki co przełożyliśmy realizację na później. Po moim debiucie reżyserskim na pewno otworzą się nowe możliwości, zarówno finansowe jak i produkcyjne i jestem pewien, że pilota tego serialu zrobimy na najwyższym poziomie. Co ciekawe, mimo że projekt został przełożony, to jednak żyje własnym życiem – ludziom spodobał się świat, który stworzyliśmy i zaczęły już powstawać krótkie spin-offy – dwa już wyszły, dwa następne czekają. No i będziemy się zabierać za robienie planszówki w tym świecie.
Filmy robi się po to, żeby zarabiały pieniądze. Żeby zrobić 20-30minutowego pilota tego serialu potrzebowaliśmy 200-300 tysięcy. To nie są tak naprawdę duże pieniądze w ten branży. Mój pełnometrażowy debiut - „Gunpowder” - ma mieć 4-6 milionów złotych budżetu i to jest normalne.
Łatwo jest zebrać taką kwotę?
Mamy na oku inwestorów, udało nam się pozyskać aktora z USA, który jest też producentem. Idziemy bardzo mocno do przodu, ale małymi krokami. Robimy film po angielsku, ma być dystrybuowany na całym świecie. Ale najważniejsze, że to tematyka, której u nas nie ma od kilkudziesięciu lat – nie robi się w Polsce filmów spod znaku płaszcza i szpady. Na świecie też to zresztą nie jest zbyt popularne, ostatni taki film to chyba „Piraci z Karaibów”. Wchodzimy więc w niszę.
Ryzyko jest jednak spore.
Jakbym się bał, że coś mi nie wyjdzie, to bym siedział w domu i nic nie robił. Do odważnych świat należy. Najważniejsze, żeby młodzi twórcy się nie poddawali. Mi też wiele projektów nie wyszło, jeden film próbowałem zrobić przez pięć lat, ale się nie udało. Później okazało się, że historia była po prostu za słaba. Kiedyś do niej wrócę i napiszę ją jeszcze raz. Nie można się obrażać.
Polska filmami niezależnymi stoi?
Jeszcze kilka lat temu w mainstreamie było tragicznie. Tylko filmy niezależne były coś warte.
Era taśmowo produkowanych komedii romantycznych.
Zdarzyło mi się nawet przy kilku z nich pracować. Ale na szczęście pojawił się powiew świeżości. Wydaje mi się, że ludzie zaczynają rozumieć materię filmową.
To po części wynika z tego, że w polskim kinie jest coraz więcej pieniędzy?
Pieniądze pojawiają się wtedy, kiedy są dobre pomysły, nie odwrotnie. Musisz mieć dobry koncept, jeśli chcesz zebrać pieniądze na film. I to się dzieje – przełomem był film „Bogowie” Polkowskiego. Miałem okazję z tym reżyserem pracować przy jego poprzednim filmie „wojna żeńsko-męska”, który był głupią komedią i przy tym bardzo złym filmem. I ten chłopak przyjął na klatę ogromną falę krytyki, wziął się za siebie i zrobił doskonały film. „Bogowie” to jeden z najlepszych polskich filmów ostatniego 25-lecia. Miałem zresztą okazję być na warsztatach ze scenarzystą tego filmu i ten człowiek wykonał naprawdę gigantyczną robotę. Wszedł w środowisko, żeby jak najlepiej odwzorować realia tamtej epoki, podszedł do tematu bardzo drobiazgowo. Tak się właśnie powinno robić kino. Ludzie powoli zaczynają to rozumieć.
Amerykanie już dawno zrozumieli, że jest sposób na dotarcie do szerokiej publiczności. Pracowali nad nim 100 lat, ale w latach 80 i 90 wreszcie na niego wpadli. Chodzi o system pisania scenariuszy, podstawę. Każdy amerykański film, który zarobił ponad 100 milionów dolarów opiera się właśnie na tej podstawie. Taki schemat ma "Miss Agent" z Sandrą Bullock, czyli głupia komedia i taki schemat ma "Lista Schindlera". Skrajnie różne filmy, ale obydwa bazują na tym samym sposobie opowiadania historii. Jak się pozna ten system, to można robić przepiękne, artystyczne filmy, które bardzo dobrze się ogląda i co najważniejsze, ludzie chcą na to pójść. Na amerykańskie filmy chodzą miliony ludzi nie dlatego, że tam jest dużo pieniędzy, tylko dlatego, że scenarzyści potrafią trafić do szerokiej publiczności. W Polsce się to wciąż ignoruje, uważa się, że szeroka publiczność się nie liczy. Podobno Bogusława Lindę zapytano kiedyś, co należy zrobić z tą szarą, ludzką masą, na co on odpowiedział tylko „pokochać”. I o to chodzi, widza trzeba szanować. W Polsce robi się czasem filmy dla intelektualistów i nikt takich filmów poza samymi twórcami nie rozumie. To jest de facto lenistwo. Duża część młodych twórców jest leniwa, im się nie chce konstruować dobrej opowieści, więc tworzą filmy, które można zaklasyfikować jako „artystyczne” i wtedy można odpuścić jakość.
Polskie kino artystyczne to wydmuszka?
Oczywiście. To są puste historie, to jest bełkot. Nie ma w tym opowieści, nie ma głębi, to jest wrzucanie na ekran pewnej paplaniny i udawanie, że to jest sztuka. Można przecież wylać puszkę farby na płótno i udawać, że to artyzm, ale najważniejsza w zawodzie artysty jest mimo wszystko technika. Picasso doszedł do sztuki abstrakcyjnej przez realizm, najpierw tworzył przecież świetne obrazy realistyczne. David Lynch jest tego przykładem – on robił strasznie pojechane filmy przez wiele lat. Zarzucano mu, że nie umie robić kina, że robi zbyt abstrakcyjne rzeczy. I co zrobił Lynch? Nakręcił „Prostą historię” i tym filmem udowodnił, że jest mistrzem kina. Film zupełnie nie w jego stylu, ale dopracowany pod każdym względem. I to jest tak samo jak Picasso, żeby udowodnić, że jest dobrym malarzem malował realistyczny portret. Jeżeli filmowcy robią filmy nie mając tej podstawy, to oznacza brak pokory, brak warsztatu. Ale to się powoli zmienia, już filmowcy zaczynają rozumieć, że najpierw trzeba się czegoś nauczyć, żeby zrobić dobry film.
Ja poświęciłem kilka lat, żeby opanować podstawy. Analizowałem godzinami warsztat Spielberga – nie po to, żeby kopiować Spielberga, ale żeby myśleć jak Spielberg.
Co jest więc głównym grzechem polskiego kina?
Mamy świetnych filmowców. Mamy najlepszych operatorów na świecie, doskonałych aktorów, profesjonalne ekipy techniczne, mamy nawet pieniądze. Ale problemem są ludzie, którzy opowiadają historie, czyli scenarzyści i reżyserzy. Ciągle brakuje dopracowanych scenariuszy. Weźmy takiego Michała Szczerbica, który jest doświadczonym producentem i wie, o co chodzi w kinie, ale zupełnie nie umie pisać scenariuszy – ten do „Wiedźmina” był fatalny. „Róża”, która ma tego samego scenarzystę jest bardzo ładnym, dobrym filmem, Smarzowski zrobił kawał dobrego kina, ale ten film moim zdaniem trochę leży na poziomie scenariuszowym. Weźmy zakończenie – tam nie wiadomo o co chodzi, nie ma jakiegoś celu. I tak jak Smarzowskiego bardzo cenię, tak nie powinien brać do pisania kogoś, kto tego nie umie.
Cała nadzieja w nowym pokoleniu twórców. Nowa generacja jest już dużo lepsza od mojej, chociażby dlatego, że od samego początku mają dostęp do wiedzy, bo od małego sprawnie poruszają się w internecie. Mają dostęp do sprzętu. Ja, żeby korzystać z kamery VHS musiałem pożyczać od matki z pracy. Dzisiaj w telefonie masz lepszą kamerę niż ja miałem wtedy. Ale nie jest tak wesoło - ludzie starsi ode mnie o 10 lat mają z kolei przedpotopowe myślenie. To są dinozaury, oni trzymają się stołeczków, uważają, żeby się nie wychylać.
PRL?
Tak, to są ludzie przesiąknięci PRLowskim myśleniem. Polska szkoła filmowa tak niestety uczyła, w każdej szkole filmowej były te same wykłady. Kiedy mój kolega zrobił film przygodowy wykładowca w Łodzi powiedział „kto niby chciałby na to pójść”. Według tej mentalności można kręcić jedynie filmy o ciężkim życiu górników na Śląsku. Stare pokolenie filmowców nie nadąża, nie zauważa, że świat się zmienił.
Podasz jakiś przykład?
Byłem akurat na wykładach na temat roli kobiet w kinie. Kiedy padały pytania z widowni pierwsze co, to taki właśnie stary polski filmowiec powiedział, że „kino to nie jest zabawa dla małych dziewczynek”. Wywołał tym burzę. Cała sala dała mu do zrozumienia, że wyszedł na idiotę. Ja uważam, że kino kobiecie, realizowane przez kobiety to najciekawsza rzecz w kinie. Wiele moich filmów jest o kobietach, to jest przyszłość. Tylko nie można tego rozwiązywać systemowo, że dajemy parytety, tylko w świadomości ludzi musi pojawić się obraz kobiety jako dobrego filmowca. Kobiety mają dużo większą wrażliwość opowiadania, wytrwałość. Przecież najlepsze polskie kino przez wiele lat to robiła Agnieszka Holland. Takie „Kopiując Beethovena” to jest cudowny film dlatego, że jest zrobiony o kobiecie i przez kobietę, mimo że głównym bohaterem jest mężczyzna.
Szczerze mówiąc, kiedy słyszę kino kobiece, to pierwsze co przychodzi mi na myśl to słabe, ale szeroko promowane gnioty jak "Sponsoring" czy "Big Love".
Bo to są zapewne filmy robione w ogromnej mierze przez mężczyzn, którym wydaje się, że coś wiedzą o kobietach. Mężczyźni starają się robić filmy o kobietach, ale nie starają się ich zrozumieć. Kiedy już będę po debiucie, nakręcę komedię romantyczną. Właśnie po to, żeby pokazać, że można. Żeby zarobić trochę pieniędzy na inne filmy. To będzie historia mężczyzny, który dużo lata samolotem i linie lotnicze ogłaszają taki konkurs, że jeśli jesteś singlem, to za pomocą algorytmów program dobiera osobę, która będzie idealnym partnerem życiowym obok twojego miejsca w samolocie. I podoba mu się jedna z pasażerek, ale system ciągle dobiera mu jakieś inne kobiety. Więc on z desperacji porywa samolot. Potrzebowałem czegoś luźnego, lekkiego żeby oderwać się od ciężkich filmów.
Co sądzisz o nowym „Wiedźminie” Bagińskiego? Stawka jest podwójnie wysoka. Z jednej strony jest poprzedni filmowy Wiedźmin z czarną legendą, z drugiej bestsellerowa seria gier, która podbija oczekiwania.
Byłem jakiś czas temu na wykładzie Bagińskiego. Co prawda nie mógł za bardzo mówić o „Wiedźminie”, ale zobaczyłem jego sposób myślenia. Zaczęliśmy nasze kariery mniej więcej w tym samym czasie. Zresztą nie dziwię się, że powoli odpuszcza animację i zdecydował się na kino fabularne – w robieniu animacji nie ma energii. On ma szansę zrobić ten film bardzo dobrze, ale boję się trochę o jego brak doświadczenia. Wydaje mi się jednak, że Amerykanie zapewnią mu odpowiednie merytoryczne wsparcie i dobiorą mu takich ludzi, żeby wszystko zagrało. Kompromitacja na miarę polskiego „Wiedźmina” raczej nam nie grozi, ale zauważ, że znowu za kręcenie przygód Geralta bierze się debiutant.
Adam Kubaszewski: Do filmu trafiłeś w bardzo młodym wieku. I to od razu do superprodukcji.
Janusz Bocian: Tak. To był 1999 albo 2000 rok, miałem wtedy trochę ponad 20 lat i po rzuceniu studiów szukałem pracy w branży, ale bez sukcesu. Pewnego razu znajomy dał mi namiar na jakiegoś faceta, którego spotkał podczas podróży autostopem. Okazało się, że ten facet akurat kompletuje ekipę do pracy nad „Wiedźminem”. Ale nie był to przypadek, intensywnie dążyłem do czegoś takiego i wydaje mi się, że jeśli się czegoś odpowiednio mocno szuka, to prędzej czy później się to znajduje. I tak już utknąłem w tej branży na 15 lat.
Jak z perspektywy czasu wspominasz pracę nad "Wiedźminem"?
Mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony pamiętam ten początkowy entuzjazm, chcieliśmy zrobić coś fajnego i naprawdę myśleliśmy, że to będzie dobry film. Wszystkiego musieliśmy uczyć się sami, nie było jeszcze internetu tak szeroko dostępnego jak teraz i było bardzo trudno zrobić te efekty na wyższym poziomie niż one rzeczywiście wyszły. Nie ukrywajmy, byliśmy chłopakami z ulicy, nie było tam żadnego wysokiej klasy specjalisty, sami nowicjusze. Ówczesny szef miał taką metodę, że brał do pracy młodych leszczy i szkolił ich właściwie od początku. To był bardzo zdolny zespół, ale zabił nas brak doświadczenia. Jak zobaczyliśmy pierwsze montaże to już wiedzieliśmy, że nie wyszło nam tak, jak chcieliśmy. Potem do kin trafiła wersja pełnometrażowa...
...i została zjedzona przez krytykę.
Tak. A my jeszcze przez rok musieliśmy pracować nad serialem, bo premiera kinowa była przewidziana mniej więcej w połowie cyklu produkcyjnego. Nastroje w zespole były więc fatalne.
„Wiedźmin” zahamował ci karierę?
Raczej nie. Po skończeniu efektów do "Wiedźmina" trafiłem na kilka lat do branży gier komputerowych, pracowałem jako grafik, ale robiłem też inne rzeczy – na przykład tam zacząłem próbować scenopisarstwa. Głównie zajmowałem się jednak tworzeniem filmowych przerywników do gier. W końcu stwierdziłem, że fajnie by było wrócić do efektów i szybko znalazłem angaż.
Robiłeś efekty do „Czasu Honoru” czy „Gita”. Można powiedzieć, że „efekty to efekty, po co drążyć”, czy jednak praca przy poszczególnych filmach bardzo się od siebie różni?
W fantasy animujesz smoka, a w więzieniu animujesz płot. „Wiedźmin” był dużo ciekawszy, ten smok się ruszał, było co robić. Praca przy płocie w „Gicie” trwała przez pół roku i w jej trakcie obejrzałem ze 20 seriali. To było totalnie odmóżdżające, trzeba było wycinać kolesi na kolejnych ujęciach, oni za każdym razem wyglądali tak samo, bo scena była kontynuowana. Strasznie żmudna robota, klatka po klatce.
Niełatwo być specem od efektów?
Na pewno trzeba mieć dużo cierpliwości. Długie godziny siedzenia, dlatego już właściwie przestałem to robić, za mało energii, za mało życia.
W pewnym momencie, jak zacząłem jeździć jako specjalista od efektów na plany zdjęciowe (już te profesjonalne), na boku robiłem jakieś swoje rzeczy, to uświadomiłem sobie jak bardzo kocham być na planach. Kiedyś wolałem samemu dłubać przy komputerze, dzisiaj uwielbiam pracować z ludźmi. Uświadomiłem sobie, że lepiej pasuję gdzie indziej. Druga rzecz była taka, że z Michałem Drzewieckim zrobiliśmy film – totalnie amatorski – o średniowieczu. Cały proces trwał 5 lat. W 2010 roku już zbliżaliśmy się do finalizacji tego filmu. Nikt w nas nie wierzył, ludzie myśleli, że ten film albo w ogóle nie wyjdzie, albo okaże się marny. Pamiętam, jak po całej nocy pracy nad filmem wracaliśmy bez grosza przy duszy do jego domu na drugim końcu Warszawy, byliśmy załamani, że to wszystko za wolno idzie. Ale się zaparliśmy.
Młodzi gniewni.
Pewnie! Jakiś czas później była premiera tego filmu i odbiór był zaskakująco pozytywny. Zobaczyliśmy też, że ludzie się wzruszają na tym filmie, że ogólnie film się podoba. Stwierdziliśmy, że faktycznie mamy potencjał. Oczywiście wiedzieliśmy, że mamy jeszcze bardzo dużo do nauczenia się, ale premiera filmu dała nam mnóstwo energii. Co ciekawe, polskie festiwale kina niezależnego w ogóle tego filmu nie chciały, odrzucały go bez żadnej informacji zwrotnej. Reżyser się wkurzył, wysłał film na festiwal do Nowego Jorku, dostaliśmy nagrodę za najlepszy zagraniczny film przygodowy. To była kropka nad i, wtedy już wiedzieliśmy, że zostaniemy zawodowymi reżyserami. Obydwaj dzisiaj pracujemy nad swoimi debiutami – według wstępnych planów Michał ma zdjęcia wyznaczone na zimę tego roku, a ja ruszam na plan trochę wcześniej.
Podczas zeszłorocznego panelu dyskusyjnego bardzo dużo opowiadałeś o planowanym filmie postapokaliptycznym. Szukałem jakichś informacji o nim, ale Internet milczy.
To jest bardzo trudny projekt. Utknęliśmy w miejscu, gdzie często się utyka w kinie niezależnym – nie mamy funduszy. Szukaliśmy sponsorów, ale problemem jest to, że to w zasadzie jest serial a nie film i dużo trudniej znaleźć kogoś, kto chciałby to sfinansować. Póki co przełożyliśmy realizację na później. Po moim debiucie reżyserskim na pewno otworzą się nowe możliwości, zarówno finansowe jak i produkcyjne i jestem pewien, że pilota tego serialu zrobimy na najwyższym poziomie. Co ciekawe, mimo że projekt został przełożony, to jednak żyje własnym życiem – ludziom spodobał się świat, który stworzyliśmy i zaczęły już powstawać krótkie spin-offy – dwa już wyszły, dwa następne czekają. No i będziemy się zabierać za robienie planszówki w tym świecie.
Filmy robi się po to, żeby zarabiały pieniądze. Żeby zrobić 20-30minutowego pilota tego serialu potrzebowaliśmy 200-300 tysięcy. To nie są tak naprawdę duże pieniądze w ten branży. Mój pełnometrażowy debiut - „Gunpowder” - ma mieć 4-6 milionów złotych budżetu i to jest normalne.
Łatwo jest zebrać taką kwotę?
Mamy na oku inwestorów, udało nam się pozyskać aktora z USA, który jest też producentem. Idziemy bardzo mocno do przodu, ale małymi krokami. Robimy film po angielsku, ma być dystrybuowany na całym świecie. Ale najważniejsze, że to tematyka, której u nas nie ma od kilkudziesięciu lat – nie robi się w Polsce filmów spod znaku płaszcza i szpady. Na świecie też to zresztą nie jest zbyt popularne, ostatni taki film to chyba „Piraci z Karaibów”. Wchodzimy więc w niszę.
Ryzyko jest jednak spore.
Jakbym się bał, że coś mi nie wyjdzie, to bym siedział w domu i nic nie robił. Do odważnych świat należy. Najważniejsze, żeby młodzi twórcy się nie poddawali. Mi też wiele projektów nie wyszło, jeden film próbowałem zrobić przez pięć lat, ale się nie udało. Później okazało się, że historia była po prostu za słaba. Kiedyś do niej wrócę i napiszę ją jeszcze raz. Nie można się obrażać.
Polska filmami niezależnymi stoi?
Jeszcze kilka lat temu w mainstreamie było tragicznie. Tylko filmy niezależne były coś warte.
Era taśmowo produkowanych komedii romantycznych.
Zdarzyło mi się nawet przy kilku z nich pracować. Ale na szczęście pojawił się powiew świeżości. Wydaje mi się, że ludzie zaczynają rozumieć materię filmową.
To po części wynika z tego, że w polskim kinie jest coraz więcej pieniędzy?
Pieniądze pojawiają się wtedy, kiedy są dobre pomysły, nie odwrotnie. Musisz mieć dobry koncept, jeśli chcesz zebrać pieniądze na film. I to się dzieje – przełomem był film „Bogowie” Polkowskiego. Miałem okazję z tym reżyserem pracować przy jego poprzednim filmie „wojna żeńsko-męska”, który był głupią komedią i przy tym bardzo złym filmem. I ten chłopak przyjął na klatę ogromną falę krytyki, wziął się za siebie i zrobił doskonały film. „Bogowie” to jeden z najlepszych polskich filmów ostatniego 25-lecia. Miałem zresztą okazję być na warsztatach ze scenarzystą tego filmu i ten człowiek wykonał naprawdę gigantyczną robotę. Wszedł w środowisko, żeby jak najlepiej odwzorować realia tamtej epoki, podszedł do tematu bardzo drobiazgowo. Tak się właśnie powinno robić kino. Ludzie powoli zaczynają to rozumieć.
Amerykanie już dawno zrozumieli, że jest sposób na dotarcie do szerokiej publiczności. Pracowali nad nim 100 lat, ale w latach 80 i 90 wreszcie na niego wpadli. Chodzi o system pisania scenariuszy, podstawę. Każdy amerykański film, który zarobił ponad 100 milionów dolarów opiera się właśnie na tej podstawie. Taki schemat ma "Miss Agent" z Sandrą Bullock, czyli głupia komedia i taki schemat ma "Lista Schindlera". Skrajnie różne filmy, ale obydwa bazują na tym samym sposobie opowiadania historii. Jak się pozna ten system, to można robić przepiękne, artystyczne filmy, które bardzo dobrze się ogląda i co najważniejsze, ludzie chcą na to pójść. Na amerykańskie filmy chodzą miliony ludzi nie dlatego, że tam jest dużo pieniędzy, tylko dlatego, że scenarzyści potrafią trafić do szerokiej publiczności. W Polsce się to wciąż ignoruje, uważa się, że szeroka publiczność się nie liczy. Podobno Bogusława Lindę zapytano kiedyś, co należy zrobić z tą szarą, ludzką masą, na co on odpowiedział tylko „pokochać”. I o to chodzi, widza trzeba szanować. W Polsce robi się czasem filmy dla intelektualistów i nikt takich filmów poza samymi twórcami nie rozumie. To jest de facto lenistwo. Duża część młodych twórców jest leniwa, im się nie chce konstruować dobrej opowieści, więc tworzą filmy, które można zaklasyfikować jako „artystyczne” i wtedy można odpuścić jakość.
Polskie kino artystyczne to wydmuszka?
Oczywiście. To są puste historie, to jest bełkot. Nie ma w tym opowieści, nie ma głębi, to jest wrzucanie na ekran pewnej paplaniny i udawanie, że to jest sztuka. Można przecież wylać puszkę farby na płótno i udawać, że to artyzm, ale najważniejsza w zawodzie artysty jest mimo wszystko technika. Picasso doszedł do sztuki abstrakcyjnej przez realizm, najpierw tworzył przecież świetne obrazy realistyczne. David Lynch jest tego przykładem – on robił strasznie pojechane filmy przez wiele lat. Zarzucano mu, że nie umie robić kina, że robi zbyt abstrakcyjne rzeczy. I co zrobił Lynch? Nakręcił „Prostą historię” i tym filmem udowodnił, że jest mistrzem kina. Film zupełnie nie w jego stylu, ale dopracowany pod każdym względem. I to jest tak samo jak Picasso, żeby udowodnić, że jest dobrym malarzem malował realistyczny portret. Jeżeli filmowcy robią filmy nie mając tej podstawy, to oznacza brak pokory, brak warsztatu. Ale to się powoli zmienia, już filmowcy zaczynają rozumieć, że najpierw trzeba się czegoś nauczyć, żeby zrobić dobry film.
Ja poświęciłem kilka lat, żeby opanować podstawy. Analizowałem godzinami warsztat Spielberga – nie po to, żeby kopiować Spielberga, ale żeby myśleć jak Spielberg.
Co jest więc głównym grzechem polskiego kina?
Mamy świetnych filmowców. Mamy najlepszych operatorów na świecie, doskonałych aktorów, profesjonalne ekipy techniczne, mamy nawet pieniądze. Ale problemem są ludzie, którzy opowiadają historie, czyli scenarzyści i reżyserzy. Ciągle brakuje dopracowanych scenariuszy. Weźmy takiego Michała Szczerbica, który jest doświadczonym producentem i wie, o co chodzi w kinie, ale zupełnie nie umie pisać scenariuszy – ten do „Wiedźmina” był fatalny. „Róża”, która ma tego samego scenarzystę jest bardzo ładnym, dobrym filmem, Smarzowski zrobił kawał dobrego kina, ale ten film moim zdaniem trochę leży na poziomie scenariuszowym. Weźmy zakończenie – tam nie wiadomo o co chodzi, nie ma jakiegoś celu. I tak jak Smarzowskiego bardzo cenię, tak nie powinien brać do pisania kogoś, kto tego nie umie.
Cała nadzieja w nowym pokoleniu twórców. Nowa generacja jest już dużo lepsza od mojej, chociażby dlatego, że od samego początku mają dostęp do wiedzy, bo od małego sprawnie poruszają się w internecie. Mają dostęp do sprzętu. Ja, żeby korzystać z kamery VHS musiałem pożyczać od matki z pracy. Dzisiaj w telefonie masz lepszą kamerę niż ja miałem wtedy. Ale nie jest tak wesoło - ludzie starsi ode mnie o 10 lat mają z kolei przedpotopowe myślenie. To są dinozaury, oni trzymają się stołeczków, uważają, żeby się nie wychylać.
PRL?
Tak, to są ludzie przesiąknięci PRLowskim myśleniem. Polska szkoła filmowa tak niestety uczyła, w każdej szkole filmowej były te same wykłady. Kiedy mój kolega zrobił film przygodowy wykładowca w Łodzi powiedział „kto niby chciałby na to pójść”. Według tej mentalności można kręcić jedynie filmy o ciężkim życiu górników na Śląsku. Stare pokolenie filmowców nie nadąża, nie zauważa, że świat się zmienił.
Podasz jakiś przykład?
Byłem akurat na wykładach na temat roli kobiet w kinie. Kiedy padały pytania z widowni pierwsze co, to taki właśnie stary polski filmowiec powiedział, że „kino to nie jest zabawa dla małych dziewczynek”. Wywołał tym burzę. Cała sala dała mu do zrozumienia, że wyszedł na idiotę. Ja uważam, że kino kobiecie, realizowane przez kobiety to najciekawsza rzecz w kinie. Wiele moich filmów jest o kobietach, to jest przyszłość. Tylko nie można tego rozwiązywać systemowo, że dajemy parytety, tylko w świadomości ludzi musi pojawić się obraz kobiety jako dobrego filmowca. Kobiety mają dużo większą wrażliwość opowiadania, wytrwałość. Przecież najlepsze polskie kino przez wiele lat to robiła Agnieszka Holland. Takie „Kopiując Beethovena” to jest cudowny film dlatego, że jest zrobiony o kobiecie i przez kobietę, mimo że głównym bohaterem jest mężczyzna.
Szczerze mówiąc, kiedy słyszę kino kobiece, to pierwsze co przychodzi mi na myśl to słabe, ale szeroko promowane gnioty jak "Sponsoring" czy "Big Love".
Bo to są zapewne filmy robione w ogromnej mierze przez mężczyzn, którym wydaje się, że coś wiedzą o kobietach. Mężczyźni starają się robić filmy o kobietach, ale nie starają się ich zrozumieć. Kiedy już będę po debiucie, nakręcę komedię romantyczną. Właśnie po to, żeby pokazać, że można. Żeby zarobić trochę pieniędzy na inne filmy. To będzie historia mężczyzny, który dużo lata samolotem i linie lotnicze ogłaszają taki konkurs, że jeśli jesteś singlem, to za pomocą algorytmów program dobiera osobę, która będzie idealnym partnerem życiowym obok twojego miejsca w samolocie. I podoba mu się jedna z pasażerek, ale system ciągle dobiera mu jakieś inne kobiety. Więc on z desperacji porywa samolot. Potrzebowałem czegoś luźnego, lekkiego żeby oderwać się od ciężkich filmów.
Co sądzisz o nowym „Wiedźminie” Bagińskiego? Stawka jest podwójnie wysoka. Z jednej strony jest poprzedni filmowy Wiedźmin z czarną legendą, z drugiej bestsellerowa seria gier, która podbija oczekiwania.
Byłem jakiś czas temu na wykładzie Bagińskiego. Co prawda nie mógł za bardzo mówić o „Wiedźminie”, ale zobaczyłem jego sposób myślenia. Zaczęliśmy nasze kariery mniej więcej w tym samym czasie. Zresztą nie dziwię się, że powoli odpuszcza animację i zdecydował się na kino fabularne – w robieniu animacji nie ma energii. On ma szansę zrobić ten film bardzo dobrze, ale boję się trochę o jego brak doświadczenia. Wydaje mi się jednak, że Amerykanie zapewnią mu odpowiednie merytoryczne wsparcie i dobiorą mu takich ludzi, żeby wszystko zagrało. Kompromitacja na miarę polskiego „Wiedźmina” raczej nam nie grozi, ale zauważ, że znowu za kręcenie przygód Geralta bierze się debiutant.