„Tron: Dziedzictwo” próbuje mierzyć się z klasycznym dziełem sprzed prawie trzech dekad. Zabrakło tu jednak polotu, bo zamiast porządnie bawić, trochę nuży, a jeśli chodzi o efekty specjalne, to (wbrew obietnicom twórców) nikt tu Ameryki nie odkrywa. Ani nawet koła, pardon, dysku.
Historia opowiedziana w filmie jest mocno powiązana z tą, którą zaserwowano nam w 1982 roku. Znów na świeczniku mamy genialnego wynalazcę komputerowego Kevina Flynna, choć teraz akcję oglądamy oczami jego 27-letniego syna. Ten, przekonany, że zaginiony wiele lat temu ojciec żyje, rusza mu z odsieczą. Dzięki zostawionym przez Flynna seniora wskazówkom, trafia do opuszczonego biura-salonu gier, gdzie znajduje wejście do wirtualnego świata, stworzonego kiedyś przez ojca. Świata, który niczym Internet rozwinął się bardzo szybko, właściwie nie wiadomo kiedy i prawie samoistnie, stając się czymś pięknym, ale i bardzo niebezpiecznym.