Dziesiątka Filmosfery - najlepsze filmy 2024 roku
Katarzyna Piechuta | 3 dni temuŹródło: Filmosfera
Ostatni dzień roku i ostatnia szansa na podsumowania. Po serialach nadszedł czas na to, co lubimy najbardziej, czyli filmy. Nasza Redakcja przedstawia Dziesiątkę Filmosfery – zestawienie najlepszych filmów, które oglądaliśmy na kinowych ekranach w 2024 roku. 

1. „Przesilenie zimowe” (2023), reż. Alexander Payne
Nostalgia – to jest to wrażenie, które zostaje z nami po obejrzeniu „Przesilenia zimowego”. Obraz Alexandra Payne’a przypomina, co tak bardzo kochaliśmy w amerykańskich filmach z dawnych lat, a czego w dzisiejszych produkcjach, mających oszołomić efektami specjalnymi i wartką akcją, często brakuje. „Przesilenie zimowe” nie tylko opowiada historię, która toczy się w 1970 roku – ten film sam w sobie również jest jak żywcem wyjęty z lat 70-tych i to w najlepszym tego znaczeniu. Piękna, kameralna historia, w której postaci i dialogi wysuwają się na pierwszy plan, wzrusza, bawi i przede wszystkim angażuje widza od pierwszej do ostatniej minuty seansu. Film poprowadzono w taki sposób, by zrobić przestrzeń aktorom – dzięki temu cała trójka odtwórców głównych ról spisała się świetnie, kreując postaci z krwi i kości, ze wszystkimi ich uczuciami, rozterkami, słabościami, i marzeniami. Paul Giamatti jako zrzędliwy nauczyciel historii oraz Da’Vine Joy Randolph jako kucharka pogrążona w żałobie to zdecydowanie jedne z najlepszych, o ile nie najlepsze kreacje aktorskie tych dwojga w ich dotychczasowych karierach filmowych (Paul Giamatti był nominowany za tę rolę do Oscara dla Najlepszego aktora pierwszoplanowego, zaś Da’Vine Joy Randolph zgarnęła Oscara dla Najlepszej aktorki drugoplanowej). Z kolei debiutujący w „Przesileniu zimowym” Dominic Sessa w roli trudnego, acz wrażliwego 15-latka, jest tak autentyczny i zarazem profesjonalny w warsztacie aktorskim, że aż trudno uwierzyć, że to jego debiut na srebrnym ekranie. „Przesilenie zimowe” to zdecydowanie film ponadprzeciętny i zarazem chyba najlepszy w dorobku reżyserskim Alexandra Payne’a. Rzadko komu udaje się w tak udany sposób połączyć kino autorskie z przekazem i formą dostosowanymi do masowego odbiorcy. Z pewnością Alexander Payne podniósł sobie tym filmem poprzeczkę i to wysoko. Katarzyna Piechuta

2. „Deadpool & Wolverine” (2024), reż. Shawn Levy
Ryan Reynolds uratował MCU. Dzięki licznym cameo ujrzeliśmy na ekranie powroty bohaterów, o których dotąd fani Marvela mogli tylko śnić. Jednym ze smakowitych dodatków była nowa odsłona dawnej kreacji oraz prezentacja dotąd niezrealizowanej historii. Co prawda, od premiery filmu w kinach, platformie Disney+ oraz dvd i blu-ray minęło już trochę czasu, a wśród zachwytów dominowały spojlery, jeśli jest ktoś, kto jeszcze nie miał okazji zapoznać się z naczelnym antybohaterem  Wadem Wilsonem, to zdecydowanie warto zachować te niespodzianki na seans i samodzielnie odkryć wskazane niuanse budzące wielkie emocje. Na szczególną uwagę zasługuje również Matthew Macfadyen, aczkolwiek wydaje się, że rolę Pana Paradoksa otrzymał za  wcielenie się w Toma Wambsgansa w „Sukcesji” – podobieństwo obu charakterów jest (nomen omen) paradoksalnie subtelnie wyraźne. Choć do dziś trudno zrozumieć, dlaczego utwór „Ashes” Celine Dion z intro drugiej odsłony przygód Deadpoola nie został nagrodzony Oscarem, to owo rozczarowanie w pewnym stopniu rekompensuje genialny układ taneczny do „Bye Bye Bye” *NSYNC w wykonaniu Nicka Pauleya jako Dancepoola. Do jednego z niemal ikonicznych momentów filmu należy zaliczyć sekwencję do fragmentu „Like a Prayer” Madonny. A to dzięki Hugh Jackmanowi. I tak aż do 90-tki. Katarzyna Szymańska

3. „Diuna: Część druga” (2024), reż. Denis Villeneuve
Mimo iż premiera drugiej „Diuny” przypadła na początek tego roku, ekranizacja kultowej powieści Franka Herberta została z miejsca okrzyknięta jednym z najważniejszych filmów 2024 roku, kontynuując historię z pierwszej części dokładnie od momentu, w którym została przerwana kilka lat temu – dziś wiemy, że zapoczątkowana w 2021 roku seria sci-fi była zaledwie wprowadzeniem i przystawką, opierającą się na pobieżnym przedstawieniu bohaterów, nieśpiesznym rozwoju akcji i eksploracji świata przedstawionego, ucząc nas jedynie zasad w nim panującym. Wyczekiwany przez fanów sequel epickiego widowiska płynnie przechodzi do wartkiej fabuły i kulminacyjnych wydarzeń, mających wpływ na losy tego uniwersum. Z perspektywy czasu podział materiału źródłowego na dwie części wydaje się dziś słuszną decyzją – Villeneuve przystępując do pracy nad adaptacją wiedział, że nie może powtórzyć błędów swoich wielkich poprzedników: Davida Lyncha, który zanotował spektakularną porażkę ze swoją próbą przeniesienia historii na wielki ekran oraz Alejandra Jodorovsky’ego, którego wizja nie ujrzała ostatecznie światła dziennego. Ciężar związany z przełożeniem treści książki na język filmu zrozumiały i atrakcyjny dla współczesnej widowni przygniótł obu filmowców, jednak kanadyjski reżyser wyszedł z tego starcia obronną ręką nie tylko stopniowo rozwijając mityczny świat „Diuny”, ale i wprowadzając kilka uzasadnionych zmian względem papierowego pierwowzoru, które nie tylko zostaną zauważone, ale i docenione przez odbiorców. Wiecznie młody Chalamet wydaje się stworzony do roli Paula Atrydy, naturalnie oddając skrytość i tajemniczość swojej postaci, która zyskuje w drugiej części przedsięwzięcia – dwuletnia przerwa pozwoliła aktorowi dorosnąć i zmężnieć, dzięki czemu zauważalny jest nie tylko rozwój talentu samej gwiazdy niedawnego „Wonki”, ale i progres emocjonalny jego protagonisty, który przechodzi na ekranie przemianę będącą osią fabularną całego filmu. Dzięki mistrzowskim zdjęciom Greiga Frasera nowe dzieło twórcy „Blade Runnera 2049” to spektakularne widowisko, które karmi nas epickimi ujęciami futurystycznej planety, ocierając się o wizualne arcydzieło, które teraz możemy doświadczyć w zaciszu własnego domu. Chyba najlepszą możliwą recenzję wystawił sam Steven Spielberg nazywając obraz „jednym z najwspanialszych filmów sci-fi, jakie kiedykolwiek widział” – trudno o lepszą opinię i bardziej prestiżowe wyróżnienie, skoro jeden z najważniejszych reżyserów wszech czasów ciągle otrzepuje z siebie kurz i piasek pustynnego świata Diuny. Arkadiusz Kajling

4. „Jutro będzie nasze” (2023), reż. Paola Cortellesi
Reżyserski debiut aktorki Paoli Cortellesi to film jedyny w swoim rodzaju, wyróżniający się niezwykłą oryginalnością podejścia do trudnego tematu, jakim jest przemoc wobec kobiet i brzydka prawda o powszechności tego zjawiska w nie tak znowu odległych czasach we Włoszech. Paola Cortellesi rozprawia się z rodzinną traumą, składając równocześnie hołd swojej babci, która przeżyła piekło, jakiego w „Jutro będzie nasze” doświadcza główna bohaterka, Delia (w tej roli reżyserka filmu). Cortellesi odważnie wciela w życie  niebanalną, autorską wizję obrazu o feministycznym wydźwięku i umiejętnie łączy nawiązania do neorealizmu (trudne, codzienne doświadczenia ludzi to tutaj przemoc wobec kobiet z rąk mężów w zaciszach ich własnych domów), z romantyczną wizją Włoch niczym z pocztówek i starych filmów (czarno-biały obraz, kadry wyglądające jak stare fotografie, urok rzymskich uliczek i targów), a nawet z realizmem magicznym (sceny przemocy ukazane jako taniec, który to zabieg prawdopodobnie symbolizuje wyparcie przez Delię brutalnej prawdy o jej mężu-przemocowcu). W dodatku to wszystko oblane jest humorystycznym sosem. Trudno wyobrazić sobie bardziej wybuchową mieszanką, ale w tym szaleństwie jest metoda. W efekcie bowiem, choć „Jutro będzie nasze” ze swoim feministycznym przesłaniem i krytyką toksycznego patriarchatu nie serwuje nam w zasadzie nic nowego pod względem treści, to jednak świeża, całkowicie unikatowa i rozkosznie przyjemna w odbiorze forma filmu sprawiają, że jest to zdecydowanie jedna z najlepszych produkcji minionego roku. Katarzyna Piechuta

5. „Beetlejuice Beetlejuice” (2024), reż. Tim Burton
Po trzydziestu sześciu latach od „Soku z Żuka” Tim Burton powraca z kontynuacją historii rodziny Deetz. Dla prawdziwych fanów klimatycznej produkcji jest to więc pozycja nie do odrzucenia – w szczególności, że główne role wciąż grają Winona Ryder i Michael Keaton! Nowością jest wprowadzenie cudownego Willema Dafoe, Monici Belluci, a dla młodszych fanów, znanej z produkcji „Wednesday” – Jenny Ortega. Nie  należy również zapomnieć o Catherine O’Hara. Kiedy cała rodzina powraca do Winter River, historia zatacza krąg, a Beetlejuice, efekciarski demon i bio-egzorcysta, znowu daje o sobie znać. Finalnie, trzeba przyznać, że choć pojawiło się kilka nowości, klimat burtonowski został zachowany. W produkcji pojawia się też „love story”, ale jak to Tim Burton, i tu musiał namieszać. Cały obraz jest spójny, widowisko jest przyciągające, większość elementów produkcji jest harmonijna. Pewne  aspekty filmu mogłyby być lepiej rozwinięte –  jak na przykład pojawienie się upiornej Delores (Monica Belluci), a niektóre wręcz są niepotrzebne – jak widok Astrid (Jenna Ortega) rodzącej małego Beetlejuice’a. Pomimo tego, każdy fan powinien być usatysfakcjonowany. W filmie pojawia się sporo wątków, co może powodować odczucie, że przedstawione historie zbyt pochopnie się kończą, jednak powrót aktorów sprzed lat może sprawić, że widz poczuje się jak w latach 80., co oczywiście jest plusem tego filmu. Magdalena Klimkiewicz

6. „Ciche miejsce: Dzień pierwszy” (2024), reż. Michael Sarnoski
John Krasinski jako reżyser „Cichego miejsca” podbił serca widzów, w tym fanów gatunku. Stylistycznie kameralny horror skupia uwagę na losach Abbottów, która musi zmierzyć się nie tylko z potworami reagującymi na najmniejszy dźwięk, ale także z żałobą po stracie jednego z członków rodziny. Powolne odkrywanie prawdy o wydarzeniach poprzedzających główną akcję stwarza atmosferę grozy oraz buduje nastrój, co po części zadecydowało o sukcesie filmu. Aktor głównie komediowy dokonał doskonałego wyboru obsadowego, jednocześnie zrywając ze swoim emploi. Jako kolejna para małżeńska w życiu i na ekranie, Krasinski i Emily Blunt stworzyli udany duet, wspierany przez niesamowitą grę aktorską niesłyszącej Millicent Simmonds w roli córki. Istotą tej produkcji były relacje międzyludzkie, natomiast samo zagrożenie stanowiło pewną zagadkę. Źródeł można upatrywać w podobnych stworach z „Wojny światów” czy „Zejściu”. Natomiast eksploracja świata przedstawionego przypomina losy „Projekt: Monster”. Krasinski podjął dobrą decyzję, aby niekoniecznie iść tym tropem i już w bezpośredniej kontynuacji zaprezentował fragment pierwszego pojawienia się agresywnych monstrów. Tymczasem pełna wersja w reżyserii Michaela Sarnoskiego prezentuje nowych bohaterów. Nagrodzona Oscarem za „Zniewolonego” Lupita Nyong'o jako umierająca poetka, która w obliczu dodatkowego zagrożenia postanawia iść pod prąd uciekającego tłumu, dzięki swojej ekspresyjnej kreacji idealnie wpisała się w uniwersum „Cichego miejsca” zarazem sprawiając, że jej kreacja stanowi największą wartość tej odsłony. Partnerujący jej Joseph Quinn stworzył postać daleką od szalonego Eddiego ze „Stranger Things”. Zagubiony młody mężczyzna zyskuje przewodniczkę, która uczy go życia. Poświęcenie dla nadziei na pokonanie zła nie może pójść na marne, zatem pozostaje jedynie liczyć, że kolejna część zespoi wątki postaci z tych realizacji i zapewni godny finał historii o ludziach i potworach. Katarzyna Szymańska

7. „Wredne liściki” (2023), reż. Thea Sharrock
„Wredne liściki” to trzeci film w nadal niewielkim dorobku reżyserskim Thei Sharrock. Jest to obraz na wskroś brytyjski – historia upleciona właściwie z niczego, okraszona czarnym humorem, z dodatkiem kilku wzruszających momentów. To właśnie kino brytyjskie jak żadne inne potrafi olśnić prostą opowieścią. Tak właśnie jest w przypadku „Wrednych liścików”, których akcja toczy się w niewielkim angielskim miasteczku, gdzie bogobojna Edith (rewelacyjna jak zawsze Olivia Colman) otrzymuje anonimowe listy przepełnione przekleństwami i wyzwiskami. Podejrzenie o bycie autorką listów pada na sąsiadkę, Rose (Jessie Buckley), która wyróżnia się na tle innych mieszkańców niepokornością i buntowniczością. Pomysł na fabułę filmu w zasadzie prosty i banalny, a jednak dobry scenariusz, zabawne dialogi i soczyste postaci (świetny dobór aktorek do dwóch głównych ról) ożywiają tę historię, czyniąc ją ciekawą i angażującą. Nie jest to może wielkie kino, co nie dziwi, gdyż gatunkowo filmowi najbliżej jest do komedii (choć można się też kilka razy wzruszyć w trakcie seansu), ale „Wredne liściki” ogląda się z prawdziwą przyjemnością. To jeden z takich filmów, przy których można odpocząć, nie będąc jednocześnie zdanym na tanią rozrywkę. A dla fanów brytyjskiego humoru – pozycja obowiązkowa. Katarzyna Piechuta

8. „Wicked” (2024), reż. Jon M. Chu
Musical „Wicked” opowiadający nieznaną historię dwóch czarownic z Krainy Oz i ukazujący ich burzliwą relację w zupełnie nowym świetle zadebiutował na Broadwayu w 2003 roku w Gershwin Theatre w Nowym Jorku i od czasu swojej scenicznej premiery stał się światowym hitem, a pochodzące z oryginalnej ścieżki dźwiękowej takie utwory jak „Popular” czy „Defying Gravity” są dziś ponadczasowymi klasykami definiującymi ten gatunek. O wielkoekranowej adaptacji broadwayowskiego hitu mówiono już w 2012 roku, jednak ze względu na wiele opóźnień produkcyjnych, czy zmiany koncepcji reżyserskich, realizacja przedsięwzięcia rozpoczęła się dopiero dekadę później, a kierownik projektu Jon M. Chu postanowił podzielić materiał na dwie części, pozwalając dzięki temu bardziej zgłębić rozbudowane wątki fabularne i lepiej oddać skomplikowaną relację między Elfabą i Glindą, w które wcieliły się Cynthia Erivo oraz Ariana Grande. To, jak obie dziewczyny świetnie czują się w swoim towarzystwie mogliśmy już zaobserwować podczas wywiadów towarzyszących światowym premierom musicalu w Sydney, Londynie, czy Los Angeles – ta pozaekranowa chemia została triumfalnie przeniesiona na srebrny ekran nie tylko w harmonijnym wykonaniu „What Is This Feeling”, ale i emocjonalnej scenie „Ozdust Duet”, podczas której filmowe bohaterki zawiązują siostrzaną więź, czego najlepszym dowodem są żywiołowe reakcje fanów w mediach społecznościowych. I chociaż stare przysłowie głosi „jesteś inny, jesteś winny”, to musical o początkach Elfaby stara się wyczerpująco odpowiedzieć na pytanie: Czy każdy rodzi się zły, czy zło jest jedynie wynikiem osobistych doświadczeń i ludzkich przekonań? Cynthia Erivo w swojej brawurowej inkarnacji niezrozumianej wiedźmy nie tylko pokonuje grawitację ludzkich uprzedzeń, które kiedyś ściągały ją w dół, ale przezwycięża własne ograniczenia akceptując siebie dokładnie taką, jaka jest – nie bez powodu fraza „unlimited” wybrzmiewa w kilku miejscach w soundtracku, a oglądając na dużym ekranie najświeższe dzieło Jona M. Chu możemy też zachwycić się tym, jak nieposkromiona jest ludzka wyobraźnia w ciągłym podnoszeniu sobie poprzeczki i wyznaczaniu wciąż nowych standardów. Po wynikach box office’u i reakcjach kinomaniaków wyraźnie widać, że w kinowej publice, tak uprzedzonej do kinowych musicali, „coś się zmieniło, coś już nie jest takie samo”. Arkadiusz Kajling

9. „Pszczelarz” (2024), reż. David Ayer
Pszczoły posługują się własnym językiem. Ich sposób poruszania się, przypominający taniec, to sposób komunikacji. Przekazywane informacje dotyczą m.in. stanu zasobu miodu w ulu. Sama struktura plastra odtwarzana chociażby w architekturze czy sztuce oraz ludzkie zachowanie podobne do roju zostało wykorzystane do wprowadzenia w akcję najnowszego filmu Davida Ayera. Reżyser wraca do formy, i mimo że to nie jest jego najlepsza produkcja pokroju „Bogów ulicy” (2012) czy „Furii” (2014), zasługuje na docenienie. Hierarchia wśród owadów stanowi pretekst do przypomnienia o podstawie ekosystemu. Zarazem, punktem wyjścia w fabule jest cyberprzestępstwo. Oszustów internetowych dybiących na finanse starszych (i nie tylko) osób nie brakuje, natomiast warto przestrzegać najbardziej narażone grupy w każdy możliwy sposób. Dodatkowo, współproducentem i tytułowym bohaterem jest Jason Statham. Można mieć zastrzeżenia, że rola agenta powracającego z emerytury to tylko kolejna pozycja w filmografii specjalisty kina sensacyjnego, która stawia Anglika obok Liama Neesona z „Demaskatora” (2022) czy Denzela Washingtona w roli Roberta McCalla w trylogii „Bez litości” (2014, 2018, 2023). Jednak pod względem klasyfikacji w organizacji (poza)rządowej postaci Adama Claya bliżej do kreacji Boba Odenkirka. Jako „Nikt” (2021) również wymierza sprawiedliwość, kiedy zawodzi wymiar prawa i porządku. W przypadku Pszczelarza bezkompromisowe rozwiązanie to jedyna droga do zaprowadzenia równowagi i uświadomienia osobom na poszczególnych szczeblach struktury społeczeństwa, że nie mogą działać w szarej strefie. Twórcy udowodnili, że w tym gatunku oprócz rozrywki można również dostarczać treści nakazujące przemyślenie wielu spraw dotyczących funkcjonowania państwa. Temat jest nośny także w kontekście wyborów prezydenckich, a konotacje prowadzą do zestawienia realizacji z „Kandydatem” (2004; tu w odwróconej wersji i przełamaniu emploi sympatycznego młodzieńca w wykonaniu Josha Hutchersona) i wydaje się, że niezauważonym „The Independent” (2022) podnoszącym kwestię finansowania kampanii. Ze względu na „nieidealny, lecz funkcjonujący system” otwarte zakończenie nie budzi zaskoczenia i przewiduje potencjalną kontynuację, zupełnie jak w „Mechaniku. Prawie zemsty” (2011) i „Mechaniku: Konfrontacji” (2016). Oby jednak nie było takiej potrzeby. Wystarczy tylko wybrać czynienie dobra. Katarzyna Szymańska

10. „Perfect Days” (2023), reż. Wim Wenders
W „Perfect Days” śledzimy losy głównego bohatera, Hirayamy, zajmującego się czyszczeniem toalet publicznych w Tokio. Obserwujemy, jak każdego dnia Hirayama wstaje rano, szykuje się do wyjścia, jedzie do pracy przez miasto, je obiad w restauracji, podlewa rośliny w swoim mieszkaniu… Choć nie brzmi to pasjonująco, „Perfect Days” ogląda się z zaciekawieniem, bo zwykłe czynności wypełniające codzienność Hirayamy przestają być zwykłe przez sposób, w jaki bohater podchodzi do życia. Hirayama staje się dla widza przewodnikiem i inspiracją. Jak żyć szczęśliwie, nie mając wiele? Jak nauczyć się doceniać to, co się ma, i cieszyć się każdą drobnostką? W zaangażowaniu widza w tę historię z pewnością jest duża zasługa wcielającego się w postać głównego bohatera Kōji Yakusho, fenomenalnego w roli Hirayamy. „Perfect Days” to kino mądre, skłaniające do refleksji i będące kwintesencją nurtu slow cinema. W tym filmie czas po prostu płynie, a dzień mija za dniem. Jednak właśnie dlatego, że tak uważnie obserwujemy losy Hirayamy, możemy dostrzec, że Wim Wenders miał nam do powiedzenia tym filmem więcej, niż „ciesz się małymi rzeczami”. Napomknienia o problemach Hirayamy w przeszłości, czy strzępy rozmów, jakie bohater prowadzi z innymi ludźmi nasuwają przypuszczenie, że próby czynienia każdego dnia idealnym są możliwe tylko do pewnego stopnia. Samotność, będąca ogromnym problemem społecznym w Japonii, jest wyczuwalna przez cały czas trwania filmu, a ostatnia, genialna wprost scena, mówi w tym temacie wszystko. Bo czy można nazwać perfekcyjnym życie pozbawione relacji z drugim człowiekiem? Katarzyna Piechuta