„Moje arcydzieło” w reżyserii Gastóna Duprat to pokrzepiająca opowieść o przyjaźni mimo wszystko, na dobre i na złe, na śmierć i życie. Jest to także zabawna refleksja o statusie artysty, o tym jak taka jednostka funkcjonuje w społeczeństwie, o mitach jakie życiu artystów towarzyszą i o tym, na ile są oni egoistami. Film z przymrużeniem oka stawia również pytanie, czy dopiero śmierć autora może zagwarantować mu uznanie, sławę i sukces finansowy?
Czarny humor i dystans wobec spraw poważnych to zresztą cechy charakterystyczne tej produkcji. Historia została opowiedziana z perspektywy Arturo – właściciela niewielkiej galerii sztuki w Buenos Aires, który ma wręcz anielską cierpliwość wobec swojego przyjaciela – malarza o wyjątkowo trudnym charakterze i chimerycznym usposobieniu. Ta znajomość kosztuje bohatera wiele nerwów, o nakładzie finansowym nie wspominając. Sytuacja wydaje się być beznadziejna, kiedy artysta, który boryka się z brakiem pieniędzy, w wyniku wypadku traci jeszcze pamięć i popada w przygnębienie. Mimo wszystkich przykrości jakie doznał ze strony przyjaciela, Arturo pozostaje wierny i skłonny do pomocy. Pewnego dnia wpada na pomysł, który ma szansę poprawić nie tylko samopoczucie malarza, ale także znacznie podreperować jego budżet.
Film ma kilka pięknych, malowniczych kadrów ukazujących piękno przyrody (zwłaszcza w końcowej części). Jest też trochę zabawnych obserwacji i komicznych sytuacji ze świata sztuki, a przede wszystkim mnóstwo humoru, czasem bardzo czarnego i absurdalnego. W narrację prowadzoną przez Arturo, sprytnie wpleciono nieco sentymentalne rozważania na temat Buenos Aires, które jawi się jako miasto prowincjonalne, a jednocześnie unikalne i pełne kontrastów, które to kontrasty stanowią o jego wyjątkowości. Całość ogląda się bardzo przyjemnie, jest to seans podczas którego można się zrelaksować.