Piątka Filmosfery - filmy z pięknymi zakątkami świata
Katarzyna Piechuta | 2020-05-03Źródło: Filmosfera
Za oknem wiosna w pełnym rozkwicie, lato zbliża się wielkimi krokami i wielu z nas żałuje, że planowane wyjazdy trzeba odłożyć w czasie. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, byśmy choć myślami powędrowali do pięknych pejzaży czy zabytkowych miast, za którymi tak bardzo teraz tęsknimy. Dlatego w najnowszej Piątce Filmosfery przypominamy i polecamy filmy, które pozwolą podziwiać na ekranie piękne widoki i poczuć wraz z bohaterami wiatr we włosach. Bezkresna Sahara, kipiący zielenią las, kolorowe Indie, urzekająca Barcelona czy tryskająca energią Floryda – każdy znajdzie coś dla siebie.
„Lawrence z Arabii” (1962), reż. David Lean
„Lawrence z Arabii” wyreżyserowany przez Davida Leana to jeden z tych filmów, które każdy kinomaniak powinien obejrzeć. Podczas 3,5-godzinnego seansu można nasycić oczy pięknymi widokami – bezkresne piaski Sahary urzekają widza swoim groźnym pięknem i można odnieść wrażenie, że pustynia nie tylko zajmuje centralne miejsce w opowiadanej historii, ale również sama w sobie jest bohaterem filmu. Główną postacią w obrazie Davida Leana jest T.E. Lawrence – brytyjski wojskowy znany światu jako Lawrence z Arabii. W jego rolę mistrzowsko wcielił się Peter O’Toole odtwarzając złożony charakter Lawrence’a i jego nieco pokręconą psychikę. Wykreowany przez O’Toole’a „El Orance” cechuje się niezwykłą mieszanką dziecięcego uroku i żelaznego charakteru. Lawrence nieustannie balansował między godną pochwały odwagą w imię zjednoczenia mieszkańców Arabii a lekkomyślnością, którą on i jego arabscy współtowarzysze wielokrotnie mogli przypłacić życiem. I kto wie, być może „El Orance” zakończyłby swój żywot gdzieś na pustkowiu, gdyby nie jego silna determinacja. Nie należy jednak pomijać roli szejka Alego Ibn El Kharisha, który stale czuwał nad Lawrencem. W postać znającego pustynię od podszewki Alego wcielił się Omar Sharif, zyskując dzięki tej kreacji międzynarodową sławę. Katarzyna Piechuta
„Pociąg do Darjeeling" (2007), reż. Wes Anderson
W „Pociągu do Darjeeling” jesteśmy świadkami spotkania trzech braci Whitmanów, którzy nie rozmawiali ze sobą od roku. Ich drogi rozeszły się w dniu pogrzebu ojca, który zginął potrącony przez taksówkę. Trzej bracia spotykają się w pociągu do Darjeeling. To męskie spotkanie ma na celu pogodzenie się braci oraz przeżycie dokładnie zaplanowanej podróży duchowej. Poza tym istnieje także ukryty powód tej wyprawy. Dzięki „Pociągowi do Darjeeling” możemy choć na chwilę przenieść się we wspaniałe, malownicze, indyjskie krajobrazy. Indie według twórcy „Genialnego klanu” są wytworem wyobraźni człowieka Zachodu. Wszystko mieni się niezwykłymi barwami, jak w produkcjach bollywodzkich. Kobiety są niesamowicie piękne, natomiast indyjscy mężczyźni posiadają długie brody i niesympatyczne podejście do klientów. Bohaterowie odwiedzają przede wszystkim targi oraz świątynie. W tych pierwszych zaopatrują się w pamiątki i rzeczy niedozwolone (jadowite węże, gaz pieprzowy czy różnorakie środki przeciwbólowe i uspakajające bez recepty). Zaś te drugie odwiedzają, aby przeżyć oświecenie, bo przecież jeśli wybiera się do Indii, to w ramach pełnego pakietu podróżnego dostaje się także darmową przemianę duchową. Takie są Indie w oczach turysty z Zachodu i w obiektywie Andersona. Taki jest Orient w oczach widza. Bo to nas reżyser zaprasza w podróż z trzema ekscentrycznymi braćmi. I też każdy z nas w trakcie tej prześmiewczej podróży musi zrozumieć, że życia nie da się zaplanować. Życie to ciąg przypadków, a odpowiedzi na trudne pytania nie przychodzą tak po prostu. Nie można doznać zaplanowanej iluminacji czy katharsis. Wszystko to przychodzi samo, a my musimy być gotowi, aby to przyjąć i starać się tego nie odrzucić. Musimy być czujni, gdyż nie stanie się to w trakcie wykupionej wycieczki po Indiach, tylko w trakcie innej podróży, zwanej życiem. Anderson w „Pociągu do Darjeeling” w swoim stylu łączy surrealizm, prześmiewczą symbolikę typu „pociąg się zgubił”, ironię, pastisz i zamiłowanie do sztuczności z poważnymi rozważaniami (tematyka trudnych relacji rodzinnych), i w tym konkretnym przypadku, ze smakiem i zapachem orientalnych przypraw. Sylwia Nowak-Gorgoń
„Vicky Cristina Barcelona” (2008), reż. Woody Allen
Sama historia opowiedziana w filmie wydaje się dość prosta. Dwie młode Amerykanki przyjeżdżają na wakacje do Barcelony. Przyjaciółki, które różnią się między sobą jak woda i ogień, zaczynają się interesować tym samym mężczyzną – przystojnym i intrygującym hiszpańskim malarzem, Juanem Antonio. W trakcie rozwoju fabuły pojawia się także trzecia kobieta, była żona artysty, Maria Elena. Jednak w filmie twórcy „Annie Hall” nic nie jest takie, jak się wydaje. Nic nie jest proste. Allen skupia się relacjach międzyludzkich, na problemie komunikacji z otoczeniem, z drugim człowiekiem, ale przede wszystkim z własnym „ja”, co powoduje egzystencjalne zagubienie. Każdy z allenowskich bohaterów czegoś pragnie, ale żaden z nich nie wie, w jaki sposób zrealizować swoje pragnienia. Sceneria, w której reżyser umieścił film, to stolica Katalonii. W „Vicky Cristina Barcelona” gorący, zmysłowy klimat Barcelony łączy z jego artystyczną duszą. Cały film przesiąknięty jest jego duchem. Widzowie towarzyszą głównym bohaterkom w zwiedzaniu zabytków miasta, w słuchaniu tradycyjnych hiszpańskich melodii gitarowych, podglądamy życie mieszkańców tego miasta. „Hiszpański klimat” wzmacnia się także poprzez powierzenie ról Juana Antonio i Marii Eleny dwójce czołowych hiszpańskich aktorów, którzy podbili także Hollywood, to znaczy Javierowi Bardemowi i Penélope Cruz. Powiew prawdziwej hiszpańskiej duszy widz poczuje najmocniej, gdy na ekranie pojawi się muza Almodóvara, Penélope Cruz. Trzeba na nią czekać długo, bo ponad godzinę. Allen w iście hitchcockowskim stylu buduje napięcie przed pojawieniem się Marii Eleny – jej zmysłowość i geniusz jest obecny już na długo przed jej wkroczeniem w kadr. Gdy Cruz pojawia się na ekranie przyćmiewa wszystko i wszystkich. Jej postać wyjęta jest prosto z filmów jej mistrza – Almodóvara. Maria Elena jest gwałtowna, nowoczesna, niby niezależna, a uwięziona w relacjach z mężczyznami, kipiąca erotyzmem, sensualistyczna pod każdym względem, przerysowana, balansująca na granicy kiczu i szaleństwa. Pojawia się jako symbol hiszpańskiej kobiety oraz ikona hiszpańskiego kina. Można by rzec, iż w pewien sposób widz oglądając film twórcy „Annie Hall”, kupuje bilet na półtoragodzinną wycieczkę po Barcelonie. Sylwia Nowak-Gorgoń
„Królowie lata” (2013), reż. Jordan Vogt-Roberts
Choć filmów o dorastaniu i młodzieńczym buncie powstało już wiele, okazuje się, że nadal stworzenie dobrego, świeżego obrazu o tej tematyce jest jak najbardziej możliwe. Udowodnił to Jordan Vogt-Roberts w „Królach lata”. Główną siłę tego filmu stanowi scenariusz, który obfituje w przezabawne dialogi. Opowiada historię trzech nastoletnich przyjaciół – Joe, Patricka i Biaggio, którzy mają dość słuchania rodziców i postanawiają zamieszkać w lesie, stając się w ten sposób panami własnego losu. Niespodziewanie dołącza do nich jednak piękna Kelly, a jej obecność mocno komplikuje sytuację. „Królowie lata” to film, który prezentuje problemy wieku dorastania w sposób autentyczny, ale przy tym lekki w formie, co sprawia, że ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. W pełen życia i energii młodzieńczy świat wprowadzają nas także fantastyczne zdjęcia, dzięki którym tryskający zielenią las – główne miejsce zdarzeń – jest tak plastyczny, że zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Ta wszechobecna przyroda idealnie współgra z przygodami głównych bohaterów – perypetie nastolatków, które oglądamy na ekranie, są w końcu naturalnym elementem życia. W „Królach lata” możemy też podziwiać świetne kreacje młodych aktorów wcielających się w głównych bohaterów. Całej czwórce udało się stworzyć bardzo autentyczne postaci, najlepiej zaś wypadł Nick Robinson. Film „Królowie lata” warto jednak obejrzeć jednak przede wszystkim dlatego, że ma w sobie coś magicznego. Pozwala na chwilę spojrzeć na świat oczami dorastających nastolatków i przypomnieć sobie, jak to jest w pełni cieszyć się życiem i otaczającym nas światem. Katarzyna Piechuta
„Spring Breakers" (2012), reż. Harmony Korine
„Spring Breakers” to jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów roku 2013. Dla jednych głęboka wiwisekcja współczesnego społeczeństwa, które wychowała popkultura proponowana przez Disneya, MTV czy wszelkie reality show, dla niektórych płytki obraz bazujący wyłącznie na szokowaniu seksualnością i przemocą. Bez wątpienia zwolennicy jak i przeciwnicy mają poniekąd rację. W „Spring Breakers” płytkość nosi w sobie znamiona głębi i odwrotnie. Losy czterech dziewczyn, które wyruszają w swoją wymarzoną podróż na Florydę podczas wakacyjnych ferii to pod względem formalnym fabularyzowany teledysk - dynamiczna kamera, ostry montaż, pulsujące feerie barw, kiczowatość, wszystko w takt znakomitej muzyki Cliffa Martineza (odpowiedzialnego za piekielnie dobrą ścieżkę do „Drive”). Do projektu zaangażowane zostały dawne gwiazdki Disneya - Selena Gomez i Vanessa Hudgens pragnące zerwania ze starym wizerunkiem. Czy wypadły wiarygodnie? We współczesnej popkulturze nawet bunt nosi znamiona komercjalizacji i przemyślanej polityki handlowej, czego świetnym przykładem jest kariera Miley Cyrus. Byłym księżniczkom Disneya towarzyszy świetny, ironizujący James Franco. Scena przy fortepianie, gdy śpiewa przebój Britney Spears, a wokół niego tańczą cztery dziewczyny w różowych kominiarkach i z karabinami w ręku, jest kwintesencją kiczu, ale przez ten nadmiar staje się zwyczajnie jedną z najpiękniejszych scen w kinie. Cóż mam rzec na podsumowanie, „Spring break forever, bitches!”. Sylwia Nowak-Gorgoń