Tele-Hity Filmosfery
Katarzyna Piechuta | 2014-06-07Źródło: Filmosfera
Niedziela (8.06), TVP Kultura, 11:05

Złodzieje rowerów (1948)

Produkcja: Włochy
Reżyseria: Vittorio De Sica
Obsada: Lamberto Maggiorani, Enzo Staiola, Lianella Carell, Gino Saltamerenda

Opis: Osadzona w powojennych Włoszech biedy i bezrobocia historia poszukiwań skradzionego roweru w trzy lata po premierze doczekała się Oscara, w cztery – została okrzyknięta przez krytyków filmem wszechczasów. Z jednej strony historia do bólu prawdziwa – pogrążone w kryzysie Włochy z ewidentnym podziałem klasowym i socjalistycznymi działaczami agitującymi w suterenie, z drugiej, głęboko chrześcijańska w wymowie zwłaszcza w końcowej scenie, gdy właściciel roweru przebacza zdesperowanemu ojcu na oczach jego syna. „Złodzieje rowerów” do dziś uniwersalne, do dziś łączą: lewicę, wrażliwą na niezawinioną społeczną niesprawiedliwość i prawicę, zwracającą uwagę na miłosierną twarz kościoła i centralną rolę rodziny. Nieprzypadkowo British Film Institute uznał sztandarowy obraz włoskiego neorealizmu za film, który należy obejrzeć przed ukończeniem 14 lat.

Rekomendacja Filmosfery: W „Złodziejach rowerów” Vittorio De Sica przedstawił prostą, mało atrakcyjną widowiskowo historię – na ekranie śledzimy, odwzorowane niemal w czasie rzeczywistym, losy człowieka, który wędruje po mieście w poszukiwaniu pracy, później zaś niezbędnego do pracy roweru. Zobrazowanie tej smutnej historii ze szczegółowością godną filmu dokumentalnego pozwoliło reżyserowi na uzyskanie dodatkowego efektu dramatyzmu – śledząc losy bohatera zdajemy sobie bowiem sprawę, że przedstawiony na ekranie dramat to tak naprawdę dramat zwykłego człowieka, nieszczęście, które mogłoby spotkać każdego. Bijący z filmu realizm podkreślają dodatkowo sceneria przedstawiająca biedne dzielnice Rzymu oraz nieprofesjonalni aktorzy – choć ci, prowadzeni przez tak dobrego reżysera, spisali się na tyle dobrze, że chwilami ciężko uwierzyć w ich amatorstwo. Choć dzieło Vittorio De Siki ma już ponad 60 lat, jego dramatyzm nadal jest w stanie wywołać u widza silne emocje. Przede wszystkim jednak, „Złodzieje rowerów” pozostają jednym z najbardziej znanych filmów wpisujących się w nurt włoskiego neorealizmu. Z takim klasykiem naprawdę warto się zapoznać.

Niedziela (8.06), TVN Siedem, 20:00

Transformers: Zemsta upadłych (2009)

Produkcja: USA
Reżyseria: Michael Bay
Obsada: Shia LaBeouf, Megan Fox, Hugo Weaving, John Turturro, Josh Duhamel

Opis: Kolejna część wspaniałej, kultowej już opowieści o maszynach. Bitwa o Ziemię zakończyła się, ale bitwa o wszechświat właśnie się rozpoczęła. Po powrocie do Cybertronu, Starscream przejmuje dowodzenie nad Deceptikonami i decyduje się na powrót na Ziemię z nowymi siłami. Autoboty, wierząc, że pokój był możliwy, dowiadują się, że ciało Megatrona zostało skradzione z armii Stanów Zjednoczonych przez Skorpinoxa, który przywraca go do życia. Teraz Megatron wraca szukając zemsty razem z Starscreamem i innymi Decepticonami. Autoboty będą musiały stawić im czoła.

Rekomendacja Filmosfery (Mateusz Michałek): Michael Bay, twórca uznawany przez jednych za mistrza kina akcji, a przez drugich za nieudacznika nadużywającego patosu i efektów specjalnych, przenosi nas w krainę swej nieograniczonej wyobraźni. Bay zapowiadał, że „dwójka” będzie dziesięć razy efektowniejsza od „jedynki” i trudno z nim się nie zgodzić. Dość dobrze prezentuje się scenariusz, który daje szanse na wykazanie się specom od efektów. Mocną stroną obrazu jest poczucie humoru, które stanowi sympatyczny przerywnik pomiędzy kolejnymi bitwami. Widzę w tym rękę Stevena Spielberga, który zawsze miał tendencję do wprowadzania w swoich filmach charakterystycznego poczucia humoru. Zaletą scenariusza jest również brak nadmiaru patosu, którym zazwyczaj raczył nas Bay w swoich filmach. Scenarzyści popełnili jednak kilka błędów. Największym jest chyba ograniczenie liczby ludzkich bohaterów, przez co wydaje się nam, że na ekranie widzimy same roboty. Sytuacja ta sprawia, że film zaczynamy traktować jak bajkę, która w pewnym momencie może zacząć nas nudzić. W klimat obrazu świetnie wpisuje się muzyka zespołów Green Day i Linkin Park. Wybór tych zespołów i ich muzyki wskazuje, że producenci adresują film do młodej widowni. Bay ma tylu fanów, co i przeciwników, o których mówi, że „są to ludzie bez wyobraźni”. Trudno się z nim nie zgodzić, bowiem oglądając jego filmy możemy spodziewać się niewyobrażalnej i zabójczej dawki akcji na najwyższym poziomie. Krytycy krytykami, a Bay dalej będzie robił swoje.

Poniedziałek (9.06), Polsat, 20:00

Dzień Niepodległości (1996)

Produkcja: USA
Reżyseria: Roland Emmerich
Obsada: Will Smith, Jeff Goldblum, Bill Pullman, Judd Hirsch

Opis: Systemy radarowe armii USA odkrywają zmierzające ku Ziemi gigantyczne statki kosmiczne. Ich średnica równa się 550 kilometrom. Prezydent USA Thomas J. Whitmore zwołuje naradę z udziałem najwyższych rangą wojskowych armii Stanów Zjednoczonych. Telewizje podają, że statki kosmiczne zajmują pozycję na niebie nad największymi miastami świata. W Rosji wybucha panika. Nad Nowym Jorkiem zawisa ogromny pojazd kosmiczny. W Waszyngtonie początkowy entuzjazm przeradza się w panikę, gdy olbrzymie chmury przykrywają miasto powodując chaos o nienotowanej dotąd skali. Siły zbrojne Stanów Zjednoczonych postawione zostają w stan najwyższej gotowości. Prezydent wraz z córką opuszcza Waszyngton. Przybysze atakują stolicę USA. Potężne eksplozje niszczą miasto, w tym Biały Dom. Podobnie dzieje się z innymi miastami. Staje się jasne, że celem przybyszów jest całkowita zagłada rodzaju ludzkiego. Siły zbrojne USA przystępują do walki z najeźdźcami. Grupa bardzo różnych ludzi łączy swe siły w nadziei zapobieżenia ogólnoświatowej katastrofie. Prezydent USA ogłasza Dzień Niepodległości

Rekomendacja Filmosfery: Czy istnieje film bardziej amerykański niż „Dzień Niepodległości”? Chyba nie. Jest to właściwie jeden wielki pean Rolanda Emmericha na cześć Stanów Zjednoczonych. To wszystko nie brzmi zachęcająco, a jednak warto obejrzeć ten obraz z innego względu. Jest to bowiem naprawdę dobrze zrealizowany film science-fiction. Obraz broni się dobrymi efektami specjalnymi, zgrabnie prowadzoną akcją, a także licznymi elementami humorystycznymi. Jeżeli pogodzimy się z przyjętą w „Dniu Niepodległości” koncepcją Ameryki jako zbawcy świata, możemy się naprawdę nieźle bawić w trakcie seansu.

Wtorek (10.06), Polsat, 21:50

Czarny łabędź (2010)

Produkcja: USA
Reżyseria: Darren Aronofsky
Obsada: Natalie Portman, Mila Kunis, Vincent Cassel, Winona Ryder, Sebastian Stan

Opis: Fascynujący wizualnie, zaskakujący niekonwencjonalnymi rozwiązaniami thriller o zaciętej rywalizacji dwóch tancerek baletowych, z których każda zdaje się skrywać mroczną tajemnicę.

Rekomendacja Filmosfery (Mateusz Michałek):
Trudno było spodziewać się słabego obrazu po tak cenionym twórcy, jakim jest Aronofsky, jednak „Czarny łabędź” wychodzi poza ramy jego twórczości. Reżyser sprawnie bawi się obrazami i tempem filmu, początkowo prowadząc spokojną i monotonną narrację, podkreślającą wyważoną osobowość i schematyczne życie Niny. Wraz z mijającymi minutami, twórca „Zapaśnika” raczy nas coraz bardziej zaskakującymi, niespokojnymi i sprzecznymi scenami, powodując zagubienie w odbiorze jego dzieła. Warto zwrócić uwagę na zabieg prowadzenia kamery tuż za bohaterką, wprowadzający nas w poczucie osaczenia doświadczanego przez Ninę. Reżyser nie poddaje się szablonom, nie ubiera swojego filmu w jakiekolwiek ramy gatunkowe, mieszając zarówno pełne emocji i dramatyzmu sceny, elementy mrocznej, a zarazem magicznej baśni (mnożąc przy tym symbolikę obrazów), następnie bez problemu przeistacza swoją produkcję w pełny niepokoju dreszczowiec, potęgujący uczucie niepewności i napięcia, by w ostatniej sekwencji filmu siać grozę i przerazić widza ciemnym wcieleniem łabędzia, przypominającym przemianę w potwora. Fenomenalna jest Natalie Portman, której fantastyczna kreacja z pewnością zapisze się w historii kina. Gwiazda produkcji idealnie oddaje oba wcielenia Niny, choć podobnie jak reżyser baletu, miałem obawy, że nie podoła temu wyzwaniu. Zwraca uwagę również dobry występ Mili Kunis wcielającej się w Lily, tworzącej postać odważną, zakłamaną i niezwykle uwodzicielską, czekającą na najmniejszą słabość ze strony Niny. „Czarny łabędź” olśniewa kunsztem i fantazją reżysera, który przeprowadza nas przez kolejne fazy samodestrukcji Niny, prezentując jej wewnętrzne i emocjonalne koszmary, by pod koniec produkcji jeszcze raz zaszokować.

Wtorek (10.06), TCM, 23:35

Jestem legendą (2007)

Produkcja: USA, Australia
Reżyseria: Francis Lawrence
Obsada:  Will Smith, Salli Richardson, Charlie Tahan, Alice Braga

Opis: Robert Neville (Will Smith) to genialny naukowiec, jednak nawet jemu nie udało się opanować straszliwego wirusa, którego nie można powstrzymać ani wyleczyć i który... został stworzony ludzką ręką. Neville, z niewiadomego powodu odporny na działanie wirusa, jest ostatnim żyjącym człowiekiem w mieście – kiedyś zwanym Nowym Jorkiem... – a być może nawet na świecie. Jednak nie jest sam. Otaczają go „Zarażeni” – ludzie, którzy na skutek epidemii zmienili się w mięsożernych mutantów zdolnych do funkcjonowania jedynie w ciemnościach, pożerających i zarażających wszystko i wszystkich na swojej drodze. Ostatnie trzy lata Neville buszował po okolicy w poszukiwaniu pożywienia i zapasów, systematycznie wysyłał w eter wiadomości, wierząc, że dotrą one do innych ocalałych. Jednak Zarażeni cały czas czają się w mroku, obserwują każdy jego ruch i czekają, aż zrobi jeden śmiertelny błąd. Będąc jedyną nadzieją ludzkości, Neville ma już tylko jeden cel: znaleźć sposób na odwrócenie działania wirusa. Chce do tego wykorzystać własną, odporną na chorobę krew, na którą jednak wciąż polują Zarażeni. Neville wie, że potwory mają nad nim przewagę, a jego czas nieubłaganie dobiega końca. Film oparty na powieści Richarda Mathesona.

Rekomendacja Filmosfery (Mateusz Michałek): Twórcy w umiejętny sposób wykreowali w „Jestem legendą” zachwycający dualizm fabularny, pozwalający na scalenie w filmie elementów pełnego polotu i rozmachu widowiska oraz dramatu obyczajowego w świecie samotności, sentymentalizmu i tęsknoty za bliskimi i społeczeństwem. Scenariusz pozbawiony jest irytującego patosu czy bredni na temat problemów egzystencjalnych. Zaletą obrazu Lawrence’a jest bowiem unikatowe podejście do wyobcowania bohatera filmu, któremu daleko do szekspirowskich postaci, lamentujących nad swoim strasznym żywotem, jak i do herosa, rodem z pierwowzoru, na co dzień walczącego z hordami wampirów. Lawrence’owski Neville usiłuje wyłącznie przetrwać w świecie potworów, usiłując przy tym odnaleźć szczepionkę na szaleńczy wirus. „Jestem legendą” to również genialny popis aktorstwa Willa Smitha, który swoją niezwykłą mimiką twarzy odzwierciedla ukryte przed światem uczucia wewnętrzne głównego bohatera, niemal każdego dnia krzyczącego bezgłośnie z cierpienia, które go dotknęło. Smith stworzył w „Jestem legendą” prawdopodobnie jedną z najciekawszych i najbardziej wymagających kreacji w swojej karierze, unosząc na swoich barkach pełną odpowiedzialność za sukces obrazu Lawrence’a. „Jestem legendą” to zdecydowanie jeden z najciekawszych obrazów sci-fi ostatnich lat. Szkoda jednak, że twórcy, ekranizując powieść Richarda Mathesona, nie zdecydowali się na clue książkowego pierwowzoru socjalizującego wampiry. Być może wtedy obraz Lawrence’a zasłużyłby na miano legendarnego i kultowego?