Spotkał katar Katarzynę...
„Contagion” zapowiadało się na wyśmienite kino, które nie tylko przyciągnie widzów kusząc nazwiskami aktorów i reżysera, ale też zręcznie opowie historię szalejącej epidemii łącząc elementy kina katastroficznego, dramatu jednostki i post apokaliptycznej wizji końca. Wszystko to niby można w tym filmie znaleźć, ale brakuje dynamiki. Być może taki efekt był przez Soderbergha zamierzony, ale wiadomo jedno: widzowie na śmierć na ekranie patrzeć uwielbiają, ale nie aż tak analitycznie i na zimno. A takim właśnie filmem o statystyce umierania jest momentami „Epidemia strachu”.
Wszystko zaczyna się dziać bardzo szybko, właściwie od razu wrzuceni jesteśmy w wir akcji i zarażania. Nie musimy udawać, że nie wiemy o co chodzi, kiedy kamera skupia się na dotykanych urządzeniach. Komórki, klamki, szklanki. W głowie już liczymy zarażonych. Będąca na delegacji w Hong Kongu pracownica amerykańskiej korporacji (Paltrow) już to ma. Kilka minut później kaszle już ktoś inny, następny upada na trotuar. Jak u Brzechwy – "przed godziną jedenastą już kichało całe miasto, a - psik!". Reżyser nie oszczędza nikogo – umierają nie tylko dzieci, ale i naukowcy. Jak muchy padają nie tylko anonimowi Azjaci, którzy załapali się tylko na róg ekranu, ale i główni bohaterowie grani przez pierwszoplanowych aktorów. Coś trzeba z tym zrobić. Tylko co?
„Contagion – epidemia strachu”, mimo że stylizowany trochę na efekciarski blockbuster, jest bardzo w stylu Soderbergha. To taki „Traffic” z kaszleniem w tle. Bohaterowie szamotają się w swoich problemach, próbując uciec przed czymś większym i nieuniknionym, każdy ma swoją historię, a ich losy wielokrotnie się przeplatają. Jest mrocznie i wiadomo, że nie będzie lepiej. Tu i tam zobaczymy przebłysk patosu, natrętna kamera uwielbia penetrować ciasne wnętrza, a mikrofon rejestrować długie i pełne polityki wymiany zdań. Ale wspomniane już bezduszne liczenie ciał psuje cały efekt. Niejeden człowiek wyjdzie z sali kinowej po prostu trochę znudzony. Same jednak podejście do problemu i spojrzenie na epidemię z medycznego punktu widzenia jest zrealizowane dość ciekawie. Sytuację ratują też aktorskie kreacje – może nie wybitne, ale po prostu solidne (ciekawy zabieg z delikatnym oszpeceniem Juda Law, który gra oszukującego świat, że homeopatia naprawdę działa bloggera). Potrzeba jednak czegoś więcej, żeby film przestał być idealnym wyrobem rzemieślnika i zaczął żyć swoim życiem. Przez całą część środkową, to niby śledztwo i poszukiwanie „pacjenta zero” czekamy na coś, ale jedna krótka scena domykająca całość to za mało. Choć trzeba podziękować Stevenowi i za to – bez rozwikłania zagadki „dnia pierwszego” ten film byłby tylko niepotrzebnym rozgrzebywaniem niemodnych w tym sezonie wśród ludzkości tematów gryp odzwierzęcych.