Szczerze powiedziawszy nie wiem, co było w głowie Coriego McAbee, gdy kręcił „The American Astronaut”. Film pod względem fabularnym sięga szczytów absurdu, ale ogląda się go tak dobrze, że zapominasz o czym był, a po samym seansie masz uśmiech na twarzy. Reżyser bez wątpienia postawił na muzykę, aktorów i dobry obraz, ewidentnie spychając fabułę na drugi plan. Zaryzykował. I stworzył filmową konfiturę, którą najlepiej smakować bez czytania etykiety. Warto przedstawić jedynie zacier.
Na początku poznajemy Samuela Curtisa, który przylatując do międzygwiezdnego baru na asteroidzie Ceres dostaje zlecenie - ma dostarczyć młodego przystojnego młodzieniaszka na planetę Venus, gdzie piękne mieszkanki narzekają na brak męskiego reproduktora – poprzedni po prostu się zestarzał i musi zostać zabrany z planety. Tutaj wszystko jest jeszcze w miarę logiczne. Natomiast potem reżyser dodaje kolejne, z pozoru nie pasujące składniki. Okazuje się jednak, że wszystko jest tak skomponowane, że ma niebywały smak. „Amerykański Astronauta” to przede wszystkim inteligentnie przemyślana groteska nawiązująca do innych gatunków kina. Reżyser, w dość zręczny sposób, żongluje konwencjami filmowymi wykorzystując do tego wizualne zabiegi. Bar w którym Curtis dostaje swoje zadanie stylizowany jest na westernową spelunkę, natomiast jego kosmodrom przypomina stary pociąg parowy wyposażony w kosmiczny napęd. Maszyna porusza się w przestrzeni kosmicznej, której stylizacja przypomina chociażby tą z Pana Kleksa w kosmosie.
Ewidentnie aktorzy świetnie się bawią wygłaszając poważne dialogi w tych niepoważnych scenach. Do tego dochodzą musicalowe kwestie, którym towarzyszy energiczna rockowa muzyka zespołu w którym gra sam reżyser. Nie ukrywam, że troszkę zasmuciła mnie końcówka. Liczyłem na coś bardziej zaskakującego, a tu taka zwykła spokojna puenta (jej poziom absurdalności nie jest już tak wysoki, jak przez pierwsze 80 minut oglądania). Nie psuje to jednak całego odbioru filmu. Filmu, który się świetnie ogląda i słucha niż rozumie.