Po niewyobrażalnym sukcesie „Kac Vegas” Todda Phillipsa, filmy o tematyce około ślubnej powstają w tempie tak szybkim, jak znika wódka na weselnych stołach. Tym razem z tego wyeksploatowanego tematu ostatnie krople świeżości spróbował wycisnąć australijski twórca Stephan Elliott („Priscilla, królowa pustyni”, „Wojna domowa”).
Ze ślubami i przyjęciami weselnymi jest tak, że mają coś w sobie z ludycznej maskarady, która ociera się z jednej strony o elegancje, z drugiej o kicz. W dodatku noszą w sobie piętno niewątpliwego końca. Końca wolności. Stephan Elliott skorzystał z tego wszystkiego i zaproponował nam weselną apokalipsę. Ale bardzo różniąco się od „Melancholii” Larsa von Triera. Tutaj zaserwowano nam apokalipsę na wesoło. W rolach głównych obsadził czterech jeźdźców apokalipsy, to znaczy przyjaciół, rasowych Angoli, którzy wyjeżdżają do pięknej, wręcz pocztówkowej Australii, by uczestniczyć w ślubie jednego z nich. I tak jak Brytyjczycy od XVIII wieku zaczęli kolonizować Australię, tak ta czwórka jest bliska zostawienia po sobie tylko zgliszczy tego pięknego zakątka, jak i swojej przyjaźni.
„Kochanie, poznaj moich kumpli” to komedia klasy B. Korzystająca ze wszystkich klisz fabularnych, stawiająca na dobrze sprawdzające się w takich produkcjach niewymagające żarty. Prym wiedzie na pewno humor fekalny. Niektóre gagi wręcz przekraczają granicę dobrego smaku (szczególnie sceny, gdzie główne skrzypce gra baran Remsy). Jednak mimo fabularnych naiwności, nieskomplikowanych, ale sympatycznych bohaterów (zwłaszcza Kris Marshall jako Tom oraz Kevin Bishop jako Graham – każde ich pojawienie się na ekranie niesie za sobą totalny kataklizm), to „Kochanie, poznaj moich kumpli” spełnia najważniejszą rolę, zwyczajnie rozśmiesza. Może jest to zasługa zmieszania angielskiego i australijskiego poczucia humoru, czy nawet nowozelandzkiego (niedorzeczny motyw z baranem rasy merynos przypomniał mi o „Czarnej owcy” z roku 2006). Wszystko jest tak mocno skąpane w oparach absurdu, że naprawdę bawi.
Jedno jest pewne „Kochanie, poznaj moich kumpli” do kanonu filmów nie wejdzie, ale ma w sobie na tyle potencjału, że jest w stanie rozśmieszyć choć raz. Może też śmiało pretendować do filmu, który będzie pokazywany parom planującym ślub, by zastanowili się mocno nad listą gości.