W dużej części wiadomo, czego spodziewać się po „Pięknej i Bestii”. Opowieść to znana chyba wszystkim, a sama filmowa wersja została nam już zaserwowana przez Disneya w wersji animowanej. Pytanie tylko, czy aktorki remake był naprawdę potrzebny, czy pomysł wypalił?
Bella, oczytana i inteligentna dziewczyna, marzy o czymś więcej niż nudne życie w małej francuskiej wiosce. Odrzuca więc zaloty przystojnego żołdaka i ratując ukochanego ojca z opresji, trafia do lochu w zamku Bestii. Szybko jednak opuszcza swoje więzienie i odkrywa, że w miejscu, w którym się znalazła, nic nie jest takim, jak się wydaje. Co jednak najważniejsze, między Bellą i Bestią powoli zaczyna rodzić się uczucie.
Nie ma sensu bardziej zagłębiać się w fabułę „Pięknej i Bestii”, bo jak wspomniałam już na wstępie, wszyscy dobrze wiemy, jak to się skończy. Tym bardziej że nowa odsłona disnejowskiej baśni okazuje się niczym innym, jak odgrzewanymi kotletami z kilkoma elementami, które całą historię mają unowocześnić. Do tego sama historia była już ekranizowana tyle razy, że nie sposób jej nie znać.
Obraz Condona jest za to bardzo efektowny wizualnie. Można by powiedzieć, że nowa odsłona „Pięknej i Bestii” jest po prostu ładna. Urzeka blichtr komnat starego zamczyska, urzekają okryte zimową szatą krajobrazy, urzekają stroje, efekty komputerowe, charakteryzacja, a nawet senna wioseczka. Prócz tego, że wszystko po prostu jest ładne, to chwyta za serce, szczególnie dzisiejszych trzydziestokilkulatków, którzy na pewno pamiętają spotkanie z animowanym pierwowzorem. I mimo wrażenie, że gdzieś to wszystko przemknęło już przed naszymi oczyma (co w tym przypadku oczywiście wrażeniem nie jest) to naprawdę bardzo miło się na to patrzy.
Były przyjemności dla oka, czas na przyjemności dla ucha, bo i w przypadku ścieżki dźwiękowej jest dobrze. Nie można się jednak temu dziwić tym bardziej że spora część oprawy muzycznej to oryginalne piosenki z animowanej „Pięknej i Bestii” z 1991 roku. Niemniej jednak jest bardzo przyjemnie (i to nawet w wersji z dubbingiem).
Aktorzy też podołali i wywiązali się z powierzchowny im zadań. Nie jest może wybitnie, ale mam wrażenie, że wynika to ze sztywnego trzymania się oryginalnej wersji scenariusza. Nikt nie popuścił wodzy fantazji i aktorzy też bardzo trzymali się określonych ram. Wyszło więc dobrze, ale trudno kogoś wyróżnić.
Jak wspomniałam wcześniej, w scenariuszu nie zmieniono prawie nic, dorzucono tylko tu i ówdzie wrzucając jak rodzynki w ciasto elementy uwspółcześniające opowieść. Jak się okazuje elementy delikatnie kontrowersyjne, bo zauważyłam wokół nich trochę medialnego szumu. Niby wątki feministyczne, gejowskie i o losie – syndrom sztokholmski. Ok, nie ukrywam, wszystko w mniejszym lub większym stopniu w obrazie jest, ale bez przesady, żeby było to na tyle istotne, by trzeba było robić wokół tego jakieś larum. Fakt, Bella nie jest spolegliwą wiejską dziewuszką, ma głowę na karku nie tylko po to, by jej do szyi nie padało, jest pyskata i marzy o czymś więcej niż mąż macho, gromadka bachorów i prace domowe. Fakt LeFou zdaje się być zauroczony swoim kompanem, ale żeby od razu gej pełną gębą? Fakt, ofiara zakochuje się w swoim oprawcy, ale sam oprawca przestaje być oprawcą... To niby takie kontrowersje? Szczególnie w opowieści, która ma być ładną historią o bajkowej i dość nierealnej miłości.
Ostatecznie „Piękna i Bestia” Condona to bardzo miłe dla oka i ucha nostalgiczne widowisko. Czysta to rozrywka z lekko nieaktualnym (a szkoda) przesłaniem o niesądzeniu po pozorach. Kotlety niewątpliwie odgrzewane, ale całkiem smaczne.