Miniatura plakatu filmu W imieniu armii

W imieniu armii

The Messenger

2009 | USA | Dramat, Romans, Wojenny | 107 min

„I was blind but now I see”

Sylwia Nowak | 17-07-2011

Gdyby kierować się tradycją starożytnej Grecji, gdzie powszechny był zwyczaj zabijania posłańców przynoszących złe wieści, w reżyserskim debiucie Orena Movermana główni bohaterowie musieliby zginąć zbyt wiele razy. Podobnie do greckiego posłańca bogów - Hermesa, który towarzyszył zmarłym w ostatniej wędrówce do zaświatów, bohaterowie w „W imieniu armii” są równocześnie posłańcami śmierci i świadkami dramatów. Z tą różnicą, że nie towarzyszą zmarłym, ale im najbliższym, którzy ich opłakują.


Will Montgomery (Ben Foster) jest młodym, amerykańskim żołnierzem, który po odniesieniu ran na polu walki w Iraku i rekonwalescencji w USA, jeszcze nie w pełni sił wraca do służby swojemu krajowi. Zostaje przydzielony do specjalnej jednostki, która informuje rodziny o śmierci poległych w Iraku żołnierzy. W meandry tej niewdzięcznej powinności wprowadza go Tony Stone (Woody Harrelson). Will jednak szybko i boleśnie przekonuje się, że niełatwo będzie dostosować się do sztywnych zasad i procedur obowiązujących żołnierzy w momencie informowania rodzin o śmierci ich najbliższych. Młody sierżant złamie je wszystkie w momencie, gdy spotka wdowę (Samantha Morton), której mąż poległ w Iraku.


Bez wątpienia obraz nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na Festiwalu w Berlinie porusza niełatwy temat. Śmierć, żałoba, rozpacz są wpisane w nasze życie jako nieodłączne jego elementy, jednakże są to tematy bardzo intymne, wręcz naznaczone społecznym tabu. Dlatego też nominowany do Oscara scenariusz „W imieniu armii” został poprowadzony z wyczuciem i bardzo potrzebnym minimalizmem. Narracja snuje się powoli, na próżno szukać tutaj taniej dramaturgii poprowadzonej według hollywoodzkich zasad czy spektakularnego zakończenie. Są za to wielkie dramaty zwykłych ludzi regularnie przemykające przez ekran. Każde powiadomienie rodziny o śmierci bliskiej osoby to odrębna tragedia. W każdej z tych scen jest smutek, rozpacz, ból, zwątpienie. Zawsze pokazane w inny sposób. Przeżyte w inny sposób. Zawsze jest to indywidualny dramat człowieka skonfrontowanego z nieodwracalną stratą części siebie. Na tym tle ironicznie brzmią zasady, które wpajane są Willowi przez Tony’ego, ponieważ śmierć i ludzka reakcja na nią są nieodgadnione i nieprzewidywalne.


W związku z poruszaną tematyką „W imieniu armii” bazuje głównie na emocjach, na szczęście nieprzerysowanych, co jest głównie zasługą wspomnianego wcześniej ciekawego scenariusza oraz świetnie dobranej obsady. Główna rola została powierzona jednemu z najciekawiej zapowiadających się aktorów swojego pokolenia, Benowi Fosterowi. Wcześniej głównie na drugim planie, niemniej bardzo wyraziście („Alpha Dog”, „Osaczony”, „3:10 do Yumy”), coraz częściej pojawia się na ekranie w rolach pierwszoplanowych („Pandorum”, „The Mechanic”). Niebanalny, z szaleństwem w oczach, rewelacyjnie pasuje do postaci outsiderów, wyrzutków, często na skraju szaleństwa. Lubi grać na wysokiej nucie pełnej ekspresji. W „W imieniu armii” jednak prezentuje (przeważnie) spokojniejszą grę. Doskonale cieniuje emocje. Ma plastyczną twarz, dzięki której oszczędną mimiką potrafi oddać smutek, rozdarcie, rozpacz, wściekłość czy zagubienie. Partneruje mu powracający do aktorskiej pierwszej ligi Woody Harrelson. W galowym mundurze amerykańskiej armii odzyskuje formę, jaką prezentował w „Urodzonych mordercach” czy „Skandaliście Larrym Flyntcie”. Nominacja do Oscara za najlepszą rolę drugoplanową jak najbardziej zasłużona, choć powiedzmy sobie szczerze, że z pułkownikiem Hansem Landą nikt w roku 2010 nie miał szans. Co ważne, duet Harrelson – Foster w ogranym schemacie mistrz – uczeń wypada bardzo pewnie. Szczególnie, iż w trakcie filmu ten podział ulegnie zatarciu, ich relacje ewoluują i wcale nie będą takie uproszczone. Na drugim planie doskonale wypada Brytyjka, Samantha Morton. Niezaprzeczalnie istny aktorski kameleon, czujący się tak samo dobrze w rolach historycznych, jak i w tych na wskroś współczesnych. Aktorka z krwi i kości. Wykreowana przez nią postać młodej wdowy zachwyca siłą, spokojem, naturalnością i zwyczajności. Godny, chwytający za serce i bardzo istotny dla znaczenia całego filmu epizod ma także, jak zawsze charyzmatyczny Steve Buscemi.


Bezsprzecznie „W imieniu armii” ma wydźwięk pacyfistyczny. W obrazie Movermana wojna nie toczy się tylko w Iraku. Liczba ofiar wojny to nie tylko liczba poległych na polu walki. Ofiary znajdują się także w domach pełnych marzeń o amerykańskim śnie na przedmieściach USA. Wojna dotyka każdego. Każdego bezpowrotnie przemienia i odbiera mu coś cennego. Jest zapowiedzią nieuchronnych zmian. Często tej najdrastyczniejszej – śmierci członka rodziny. Wcześniejsze życie staje się tylko wspomnieniem. Izraelski reżyser trafnie zderza rzeczywistość z tak bardzo eksponowanym amerykańskim patriotyzmem. Pełnym symboli. Jednakże te symbole, jak flaga powiewająca przy wejściu każdego z domów są tylko wykreowanym wyobrażeniem. Wpojonym marzeniem o wielkości i nieśmiertelności. Lubię tak ukazaną Amerykę, rozdartą pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniem. Zderzenie tych dwóch światów zawsze bywa bolesne. Bo tak jak pisał Jean Baudrillard, Ameryka jest tylko wykreowanym obrazem rzeczywistości, jednakże w tej symulacji żyją ludzie. A ich emocje są na wskroś realne. W „W imieniu armii” powrót do rzeczywistości jest możliwy. Choć życie w niej jest bardziej bolesne. Poruszające kino.
Reżyseria
Premiera
19-01-2009 (Festiwal Filmowy w Sundance)
13-11-2009 (Świat)
4,3
Ocena filmu
głosów: 3
Twoja ocena
chcę zobaczyć
0 osób chce go zobaczyć
dodaj do ulubionych
0 osób lubi ten film
obserwuj
0 osób obserwuje ten tytuł
dodaj do filmoteki
0 osób ma ten film u siebie

dodaj komentarz

Możesz pisać komentarze ze swojego konta - zalogować się?

redakcja strony

vaultdweller
swomma
Mikez
Radosław Sztaba
ColeDunham