Miniatura plakatu filmu Matka Teresa od kotów

Matka Teresa od kotów

2010 | Polska | Dramat | 94 min

Rok diabła

Zdzisław Furgał | 15-09-2010

„Matka Teresa od kotów” to kolejny polski film z defektem. Tak, w roli głównej też, bo ciekawego tematu dotyka Paweł Sala, pociąga za odpowiednie sznurki, przedstawiając rodzinę w pewnym sensie wybrakowaną, której istnienie skazane jest na porażkę. To normalny dom, do którego zakrada się nieokreślone zło, naznaczony nagle tragedią, której nie spodziewał się nikt. Ale nie tylko ten defekt jest widoczny na ekranie. Filmowi zdecydowanie czegoś brakuje, coś nie gra w całości, mała niedoskonałość dotyka każdej płaszczyzny i psuje efekt. Nie drastycznie, to wciąż kino bardzo ciekawe, ale świadomość tego, że zamiast „nieźle” mogło być „wybitnie” bardzo mi doskwiera.

 

W filmie, którego scenariusz oparty jest na prawdziwej historii, obserwujemy powolny rozpad rodzinnych relacji, począwszy (a właściwie skończywszy, bo narracja jest odwrócona) od sielanki, na matkobójczej zbrodni kończąc. To rok, podczas którego zło zbiera swoje żniwa. Jego wcieleniem jest tu Artur, starszy syn Teresy, osobnik mocno zaburzony, który uwierzywszy w swe paranormalne moce wykształcił sobie własny etyczny kodeks. Za Arturem krok w krok podąża jego młodszy brat, Marcin, trochę sceptyczny wobec poczynań brata, ale koniec końców naśladujący go we wszystkim. Ich matka, Teresa, pracująca całe dnie w ubezpieczeniach kociara jest bezradna wobec pogardy synów. Jej mąż, były żołnierz z afgańskim syndromem post-traumy poddał się już dawno – po jednym z ostrych konfliktów z synem po prostu wyprowadził się z domu. Wiadomo, że gdy kota nie ma, to myszy harcują…

 

Dobrze w filmie Sali zadawane są pytania o pochodzenie zła. Dobre są też niejednoznaczne odpowiedzi, bo przecież nie zawsze bierze się ono znikąd i wyrasta na patologii. Nie można też jednoznacznie zrzucić winy na karb nieudolnych rodziców, bo wobec antyspołecznych zachowań Artura kapitulują też osoby z zewnątrz. Nie można oskarżyć sytuacji, bo tacy zajęci lub nieobecni rodzice wykształcili przecież całe pokolenie „dzieci z kluczem na szyi” i jakoś nie wszyscy lądują w kryminale. To bardzo skomplikowana sytuacja, którą widz obserwuje podaną na zimno i każdą część przeżuwa bardzo długo. Równia pochyła, od której nie ma ucieczki. Psychologia w filmie Pawła Sali zasługuje więc na szkolną piątkę.

 

Warto pochwalić też obsadę. Szczególnie cieszą oko role braci w wykonaniu Mateusza Kościukiewicza i Filipa Garbacza – nowych młodych nadziei polskiego kina, już wcześniej docenionych i nagradzanych. Ukłony także dla Ewy Skibińskiej – gra oszczędnie i nie można zarzucić jej małej wiarygodności w kreowaniu zmęczonej życiem kobiety ogarniętej przez niemoc.

 

Niestety „Matka Teresa od kotów” zawodzi na innych polach: przy tak dobrze poruszonym problemie kuleje realizm, niektóre sceny są niewiarygodne, a dialogi źle napisane. Paweł Sala starał się poruszyć jak najwięcej wątków, żeby jak najbardziej zmydlić nam oczy, zmylić tropy w odnalezieniu odpowiedzi na pytanie będące motywem przewodnim filmu, czyli „skąd bierze się zło?”. I niestety wiele z tych krótkich epizodów psuje film, wybija go z rytmu, zbytnio trywializuje. Dobrym przykładem jest fascynacja chłopców grami komputerowymi – stereotyp wykorzystywany zawsze w tego typu historiach przemocy. Świetnie i oszczędnie robił to Gus Van Sant w „Słoniu”, ale u Sali są to próby nieudolne. Rozmowy i komentarze braci to fałszywy bełkot, po którym chciałem schować się pod krzesło. Scena w policyjnej suce to najlepszy tego przykład. Bo nikt tak nie rozmawia jak Artur z Marcinem, nawet w takim stanie, to wydumane spojrzenie na problem „ekspertów”, którzy styczność z tematem mają tylko poprzez psychologiczne książki o cybernetycznych uzależnieniach. Nie lepiej jest z mało przejrzystą sprawą fascynacji zjawiskami paranormalnymi. Artur sprawia wrażenie jakby sam nie brał tego na poważnie – jego sztuczki, które pokazuje młodszemu bratu są żałosne, a ich interpretacja jest na poziomie dziesięciolatka. Szkoda, że jest więcej takich scen, bo zdecydowanie obniżają wartość filmu, czyniąc go momentami podobnym do kiepskiego serialu nadawanego codziennie od piętnastu lat. W pewnych momentach miałem wrażenie, że reżyser nie może się zdecydować, czy swój film wyciszyć i pozwolić mu płynąć nurtem dni i godzin naturalnej destrukcji, czy przyspieszyć go i naszpikować ciekawostkami, odniesieniami i przeszkadzajkami. A taka ambiwalencja po prostu się nie sprawdza.

 

Po projekcji, kiedy zmierzałem do tramwaju, dogoniła mnie koleżanka po fachu, która, spóźniona 10 minut na seans, bardzo chciała wiedzieć, co straciła. Musiała niestety usłyszeć, że niewiele. „Tej” sceny po prostu nie było. Doszliśmy jednak szybko do wniosku, że to w sumie dobrze, że tak jest ciekawiej. Ale potem dotarło do mnie, że nie było też jakiejkolwiek innej, która potrafiłaby coś zmienić i sprawić, by „Matka Teresa od kotów” była filmem nie tylko niezłym, ale wybijającym się z morza produkcji tego typu. Bo takie odarte z emocji odliczanie do zera niewiele tak naprawdę wnosi.

Reżyseria
Dystrybutor
Premiera
27-05-2010 (Festiwal Filmowy w Gdyni)
17-09-2010 (Polska)
4,8
Ocena filmu
głosów: 5
Twoja ocena
chcę zobaczyć
0 osób chce go zobaczyć
dodaj do ulubionych
0 osób lubi ten film
obserwuj
0 osób obserwuje ten tytuł
dodaj do filmoteki
0 osób ma ten film u siebie

dodaj komentarz

Możesz pisać komentarze ze swojego konta - zalogować się?

redakcja strony

Mariusz Kłos
Radosław Sztaba