„Sezon na kaczki” to film Fernando Eimbcke, który swoją światową premierę miał w 2006 roku. Przyzwyczailiśmy się już zapewne do polskich standardów pojawiania się „nowości” filmowych, jednak 6-letni poślizg, wydaje się drobną przesadą. Równie dziwne może dla widza być to, iż film miał już swoją premierę telewizyjną. Możemy oczywiście pominąć te drobne szczegóły, zanucić pod nosem klasykę, iż „dziwny jest ten świaaat” i przejść do samego filmu, co też właśnie uczynię.
Mamy więc z pozoru prostą sytuację: dwójka nastolatków zostaje sama w mieszkaniu. Jest niedziela, ich plan dnia ogranicza się do gry w grę telewizyjną i picia coca-coli. W ramach rozrywki, co istotne dla rozwoju fabuły, zamawiają pizzę. Dzięki temu mamy dodatkowego bohatera, jest nim ów biedny dostawca pizzy. Później dołącza także sąsiadka pragnąca skorzystać z piekarnika znajdującego się w mieszkaniu. Ta dość dziwacznie dobrana czwórka spędzi ze sobą dzień, który okaże się w jakiś sposób przełomowy w ich życiu.
Film Eimbcke opowiada na pewno o samotności. Doświadczamy jej, gdy nie mamy z kim świętować swoich urodzin, nie potrafimy poradzić sobie z własną seksualnością lub nie doświadczamy szacunku w pracy, tak jak bohaterowie „Sezonu na kaczki”, bądź też na milion innych sposobów. Każdy ma jakąś swoją własną samotność, choćby był otoczony bez przerwy tłumem ludzi. Eimbcke stworzył film, w którym brak pośpiechu, wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Jedynie ciasto urodzinowe o smaku „marihuanowym” nieco ożywia atmosferę, jak i samych bohaterów. Po takim deserze cały film wkracza w fazę narkotyczno–senno-fantastyczną. Może cała ekipa filmowa została zaproszona do degustacji? Jeśli tak to wiele by to tłumaczyło.
„Sezon na kaczki” jest obrazem, który ogląda się, zastanawiając po co właściwie powstał. Niestety ciśnie się na usta znienawidzone pytanie, skierowane do reżysera: „Jaki jest przekaz pana dzieła?”. Jeśli jest to głos w sprawie legalizacji miękkich narkotyków, czuję się przekonana. Gorzej jeśli ambicje były nieco wyższe.