Miniatura plakatu filmu Soul Men

Soul Men

2008 | USA | Komedia, Muzyczny

Epitafium dla Isaaca i Berniego

Ostatnim filmem jaki oglądałem z Bernim Maciem byli „Transformersi”. Co prawda Bernie zagrał tam dość epizodyczną rolę na początku filmu, ale to otwarcie ze sporą dawką humoru nastroiło mnie bardzo optymistycznie na resztę seansu o megawielkich robotach. Filmów z Isaciem Hayesem, jak się okazało, widziałem kilka, ale nie zapadł mi jakoś szczególnie w pamięci. Obydwu panów łączą dwie rzeczy. Zmarli niemalże w tym samym czasie, z tym że Bernie dzień wcześniej, i obydwaj zagrali w filmie „Soul men”, który był ich ostatnim filmem (choć Mac w momencie śmierci był w trakcie kręcenia filmu „Old Dogs”, ale nie wiadomo, jak producenci tę kwestię rozwiązali). Przyznam szczerze, że kiedy go oglądałem, to tak naprawdę nie wiedziałem, jak zareagować na kreację Maca, która... Ale o tym w dalszej części tej dość sympatycznej podróży po świecie muzyki soul.

Dla Floyda Hendersona (Brnie Mac) i Louisa  Hindsa (Samuel L. Jackson) muzyka była całym życiem. W latach 70-tych stworzyli legendarny soulowy tercet „The Real Deal”, którego liderem był Markus Hooks. Z czasem Hooks zaczął się dusić w tercecie i postanowił rozpocząć karierę solową. Trzydzieści lat później, w glorii legendy muzyki soul, umiera w trakcie jednego z koncertów. Jego śmierć doprowadza do tego, że Floyd i Louis reaktywują zespół i ruszają do Nowego Jorku, gdzie ostatni raz zaśpiewają dla zmarłego członka „The Real Deal”. Ta sentymentalna podróż do przeszłości i być może do nowej przyszłości udowodni im, że mimo braku blasku świateł scenicznych drzemią w obydwu jeszcze niewykorzystane pokłady muzyki. To i zazdrość o kobietę, która w przeszłości złamała im serce.

Wydaje się, że fabuła do cna oklepana nie zaoferuje widzowi nic nowego. To wrażenie na szczęście bardzo szybko mija. Już na samym początku czuć rozluźnienie dzięki muzyce soul lat 70-tych. Klimat ten nie opuszcza widza przez cały seans, mimo tego że akcja dzieje się kilka dekad później. Dodatkowym atutem jest wystylizowanie przebiegu akcji na wzór „Blues Brothers”. Oczywiście nie jest to dokładna kopia, ale w trakcie oglądania filmu nie da się nie odczuć tej atmosfery, jaka towarzyszyła bluesowym braciom. Jest to na szczęście wrażenie, które dodaje tylko uroku filmowi i sprawia, że jego odbiór jest jeszcze przyjemniejszy. Ponadto (chyba przez Samuela L. Jacksona) film momentami nawiązuje do „Pulp Fiction”, co również wychodzi mu na dobre. Do tego dodano sporą dawkę humoru, umiejętnie poprowadzoną fabułę, a i aktorzy bardzo wiele z siebie dają. Duet Mac/Jackson, gdyby nie śmierć tego pierwszego, mógłby z powodzeniem rywalizować z tym, jaki stworzyli Jack Lemmon i Walther Matthau.

Jeśli już jesteśmy przy grze aktorskiej. Bernie Mac momentami był przerażająco śmieszny. Jego naturalne prowokowanie śmiechu przysporzyło mi nie lada problemu w odbiorze jego postaci. To oczywiście było spowodowane jego przedwczesną śmiercią. Przez cały czas trwania filmu czuć było piętno tego, że jego już w świecie aktorów nie zobaczymy. Jak się okazało (na koniec filmu) był to zamierzony zabieg twórców filmu, którzy przy końcowych napisach stworzyli mini dokument, przedstawiający postać Berniego Maca. Ten zabieg uświadamia widzowi, że ze świata komedii odeszła postać, która jeszcze mogła bardzo wiele wnieść do tego gatunku. O Samuelu L. Jacksonie można powiedzieć tyle, że jego kariera obecnie przybrała postać sinusoidy. Potrafi zagrać w prawdziwym gniocie i chwilę później zrehabilitować się ambitniejszym filmem. Jest to jednak bez znaczenia, gdyż zawsze trzyma bardzo wysoki poziom. Trzeba przyznać, że jest aktorem niedocenianym choć (jak na ironię) najczęściej zatrudnianym przy filmach. W „Soul men” wykreował postać, która momentami przypomina Julesa z „Pulp Fiction” i to, mimo wszystko, jest sporym plusem tego filmu.

„Soul men”, który jest swoistym epitafium dla Berniego Maca i Isaaca Hayesa, jest zarazem jedną z najprzyjemniejszych komedii muzycznych, jakie przyszło mi oglądać w swoim życiu. Być może na ten fakt wpływa ich śmierć, a być może jest to po prostu sentymentalne podejście do gatunku, w którym komedia i muzyka nie przeszkadzają sobie w żaden sposób i tworzą bardzo zgrany duet. Taki jak Mac z Jacksonem i Belushi z Aykroydem. Dwóch pierwszych z każdego duetu nie żyje. Ironiczne, prawda?

4,0
Ocena filmu
głosów: 1
Twoja ocena
chcę zobaczyć
0 osób chce go zobaczyć
dodaj do ulubionych
0 osób lubi ten film
obserwuj
0 osób obserwuje ten tytuł
dodaj do filmoteki
0 osób ma ten film u siebie

dodaj komentarz

Możesz pisać komentarze ze swojego konta - zalogować się?

redakcja strony

arcio
vaultdweller
swomma
Mikez