Montaż to sztuka opowiadania
Joanna Sudejko | 2020-09-29Źródło: Filmosfera
Marcin Kot Bastkowski – montażysta filmowy, autor montażu takich filmów jak „Ogniem i mieczem”, „Legiony”, czy „Potop Redivivus”. Dyrektor i pomysłodawca największej filmowej imprezy na Warmii i Mazurach – WAMA Film Festival. Dziś rozmawia ze mną o pracy montażysty, współpracy z Jerzym Hoffmanem i wartościach, którym poświęcony jest Festiwal.

Joanna Sudejko: Czym jest dla Pana kino?
Marcin Kot Bastkowski: Kino, jako miejsce, jest dla filmowca niczym kościół. Ekran to ołtarz, fotele – ławki kościelne. Zdecydowanie wolę kino niż kościół! Jest to miejsce absolutnie mistyczne, w którym czuję się wyśmienicie. Natomiast kino, jako film, to dla mnie życie. I to właściwie od momentu, kiedy byłem bardzo młody. Zajmuję się tym codziennie, ciągle, od zawsze. To po prostu musi być moje życie.

W jaki sposób określa Pan rolę montażysty w tworzeniu filmu? Widzi Pan siebie bardziej jako rzemieślnika, czy współtwórcę uczestniczącego w procesie kreatywnym?
Tego się nie da ani rozdzielić, ani połączyć. Zacznijmy od tego, że „montażysta” to słowo fatalne. Rzekomo wiąże się z pewnego rodzaju procesem technicznym. Ale w rzeczywistości jest to proces czysto twórczy. Jakakolwiek praca w filmie polega na tym, by jakoś się do tego dzieła dołożyć. Swoją robotą sprawić, że będzie ono lepsze, bardziej czytelne dla widza. Montaż to sztuka opowiadania, moim zadaniem jest opowiedzieć film. To ja, jako montażysta pierwszy zderzam się z materiałem, który stanowi tworzywo. Co z tego powstanie to niech inni ocenią. Czy jestem twórcą, czy rzemieślnikiem - tego nie wiem. Dla mnie ważne jest, by to, co robię było po prostu dobre. I przede wszystkim skuteczne.

A jak wygląda współpraca z reżyserami?
Myślę, że wyobrażenie widzów, czytelników o relacji montażysta – reżyser jest zupełnie inne od tego, jak to rzeczywiście wygląda. Jakbym powiedział, że tej relacji nie ma, to by się Pani zdziwiła, prawda? Jestem teraz w montażowni, siedzę przy dwóch filmach i tutaj żadnego reżysera nie ma. Mogę siedzieć przy serialu i nadal nikogo nie będzie. Taki jest system. Czy ja chcę żeby reżyser był? Czasem chcę, czasem nie chcę. Czy reżyser chce być? Tak samo. Dzisiaj model współpracy nie polega na tym, że reżyser cały czas siedzi przy montażyście. Zresztą czasami zamiast reżysera jest producent. A w przypadku seriali showrunner albo redakcja z telewizji. Jednakże ta relacja musi być po prostu pozytywna. Jeśli jest inaczej, to po co się w ogóle męczyć. Nie szukam w montażowni przyjaźni, ale uwielbiam jak praca jest zwyczajnie przyjemna.

W swoim dorobku artystycznym ma Pan montaż filmów fabularnych, dokumentalnych, seriali, widowisk teatralnych. W czym się Pan najlepiej odnajduje?
Nie umiałbym wybrać jednego formatu. Odparłbym raczej, że interesuje mnie to, co jest wysokiej jakości. Jeśli opowiadam film dokumentalny o bardzo trudnej historii, to wymaga to ciężkiej pracy. Dużo łatwiej zmontować film fabularny. Z serialem jest jeszcze prościej. Ta różnica jest ogromna. Świetnie czuję się w produkcjach dużych, wysokobudżetowych, ale lubię też pracować przy filmach autorskich. Czasami współpracę determinują nazwiska. Jeśli mogę pracować w dobrym towarzystwie, z ludźmi, których znam i cenię to jest to coś bardzo przyjemnego.

Taką wieloletnią współpracą jest na pewno ta zawiązana z Jerzym Hoffmanem, z którym tworzył Pan „Ogniem i mieczem” czy „1920 Bitwa warszawska”. W rozmowie z Panem nie mogłabym nie wspomnieć o „Potop Redivivus”. Po 40 latach od premiery musiał się Pan zmierzyć z filmem legendą. Z ponad pięciu godzin film został skrócony do trzech. Nie bał się Pan reakcji widzów?
Powiem Pani, jaka była moja reakcja jak zaproponowano mi tę współpracę – „Chyba was popieprzyło! Przecież wiecie, że to jest relikwia, film, który wszyscy pamiętają, wiedzą jak wygląda, ile trwa, jest puszczany w każde Święta i wy chcecie to ruszać? Przecież ja mogę to albo spieprzyć i wszyscy będą narzekali, albo to trzeba tak zrobić, żeby nie mieli na co gadać”. Zdawałem sobie sprawę z wyzwania, jakie przed nami stoi. Kiedy zaproponowano mi tę pracę, to czułem się dokładnie tak, jak przy „Ogniem i mieczem”. To był mój pierwszy film – i z Jerzym Hoffmanem i w ogóle. Pomyślałem sobie – „Ja będę robił taką rzecz? Nie, to jest absolutnie niemożliwe!”. Nie sądziłem, że drugi raz w życiu tak się poczuję. Często, kiedy ogląda się film, nawet kultowy, pojawiają się myśli, że zrobiłoby się w nim coś całkowicie inaczej. Pomyślałem sobie „No to teraz masz i pokaż jakbyś ty to zrobił!”. W pracy zdziwiło mnie niesamowite podejście Jerzego do własnego filmu. Był wobec niego absolutnie bezlitosny. Mówił ciągle – „To trzeba wyrzucić, to trzeba wyciąć”. W ten sposób obejrzeliśmy „Potop” przez dwa tygodnie, omawiając jak to wszystko skrócić, przystosować do współczesnego widza. Później dostałem 3-4 miesiące na montaż. Następnie spotkaliśmy się na 3 dni, żeby to wszystko sprawdzić. Ta współpraca była niezwykle przyjacielska. Nie mieliśmy za plecami tego wszystkiego, co jest normalnie przy tworzeniu filmu – że jest dystrybutor, naciski promocyjne, producent, aktorzy, media itd. Tu byliśmy tylko my i materiał. Największym przeciwnikiem skracania filmu był autor zdjęć – Jerzy Wójcik. Pierwsza wspólna projekcja oryginalnej produkcji odbyła się w warszawskim kinie Iluzjon. Seans tego pięciogodzinnego filmu trwał ponad siedem godzin. No i tam – siku, kawa, kawa, siku. Nikt nie mógł wytrzymać tych pięciu godzin, które i tak dobrze znał. Ziewając, pijąc kawę i robiąc siku - tak sobie to obejrzeliśmy. Po czterech miesiącach pracy znów się spotkaliśmy. Tym razem film był już trzygodzinny. Nie było ani siku, ani kawy, ani ziewania. Po projekcji wstał Jerzy Wójcik i mówi: „Ja nie wiem, jak wyście to zmontowali, ale to zawsze powinno było być tak zrobione”.

To chyba najpiękniejsza pochwała, jaką mógł Pan usłyszeć.
Tym bardziej, że Jerzy Wójcik był profesorem, na którego zajęcia jeździłem jeszcze, jako młody człowiek. Pamiętam jego fantastyczne wykłady. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że siedzę z dwoma ikonami polskiego filmu. Przecież, kiedy powstał „Potop” to ja miałem tylko 4 lata. Jakby ktoś powiedział mi wtedy „Ej młody widzisz ten film? Kiedyś się spotkasz z facetem, co go zrobił i będziesz mógł pociąć jego film” to pewnie odparłbym „A dobra, fajnie, dajcie mi nożyczki!”. Niezwykła sytuacja. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że po mnie przyjdą nowi, młodzi, wspaniali twórcy, którzy teraz mogą być takimi czterolatkami.

Zbliża się WAMA Film Festival, którego jest Pan pomysłodawcą i dyrektorem. Dużo mówi się o wartościach, którym jest on poświęcony. Głównym hasłem jest „wielokulturowość”. Jaka jest jego misja?
Faktycznie, jest to festiwal poświęcony pewnym wartościom. Taka była jego idea. Pomyślałem, że zrobienie zwykłego przeglądu filmów i nieporuszenie tematów, wartości, jakie te filmy niosą mija się z celem. W Polsce festiwali jest bardzo dużo, wiedzieliśmy, że musimy się czymś przebić. Olsztyn to specjalne miejsce dla tego typu inicjatyw. Nie wiem, czy zdaje sobie Pani sprawę z tego, jak różnorodne kulturowo jest to miasto. Jest tu mniejszość romska, białoruska, żydowska, autochtoniczna mazurska, silna niemiecka i ukraińska do tego wszystkie religie, o jakich Pani pomyśli. W jednym mieście, w jednym województwie. Hasło „wielokulturowość” z jednej strony jest misją, która wynika ze środowiska, w jakim Festiwal powstał, ale jest też widoczna programie filmowym. Patrzę, jak to hasło ewoluuje przez lata. Początkowo zależało nam, żeby było to hasło, którego ideą jest łączenie, fascynacja różnorodnością, odkrywanie wspólnej historii i tożsamości. Dzisiaj to hasło staje się brzemieniem. Wielokulturowość kojarzy się raczej z pogardliwym multikulti, z pewnego rodzaju pogardą dla inności. Ale z drugiej strony jest to sytuacja, w której o wielokulturowości tym bardziej należy mówić. Chciałbym, by ludzie, którzy wcześniej się nie interesowali tym tematem i wręcz boją się tego, odkryli ją.

Hasłem przewodnim tegorocznej edycji jest „świadomość”. Co ono oznacza dla Pana?
Jako montażysta szukam narracji. Wszystkie hasła z poprzednich lat układają się w pewną całość. Była tożsamość, godność, otwartość, teraz jest świadomość. Jeśli patrzymy na aktualny świat, na to jak zachowuje się policja, jak nośny i trudny stał się temat LGBTQ+, jak ważna jest ekologia, to do tego wszystkiego trzeba mieć sprzyjającą świadomość. Żeby wyrobić sobie własne zdanie na te trudne tematy. Trzeba mieć świadomość, żeby zrobić film i żeby nie obrażał on ani jednej, ani drugiej strony. My, jako filmowcy, jeśli chcemy opowiadać o tych zjawiskach, to nie powinniśmy stawać po którejkolwiek ze stron. Oczywiście, prywatnie - owszem. Ale w momencie, gdy robimy film to musimy opowiedzieć go w taki sposób, żeby dotrzeć do wszystkich. Żeby ten film prawdziwie ludzi interesował i każdy się w nim znalazł. I do tego potrzebna jest świadomość. Innym aspektem jest świadomość ekologiczna. W tym roku przyświeca nam idea Europejskiego Zielonego Ładu. Temat stał się niezwykle modny i nośny, chociażby dzięki młodym ludziom, którzy protestują, bo boją się gdzie oni, ich przyszłe dzieci i wnuki będą żyli. Ja myślę o tym samym. Nie można stawiać wiatraków, a jednocześnie cały czas kopie się węgiel. Pozyskuje się energię w sposób szalenie destrukcyjny dla środowiska. Trzeba o tym mówić, spróbować przebić się ze swoją świadomością do świadomości innych ludzi. Można protestować, można podpisać się pod petycją, ale można też zrobić festiwal na ten temat. Sądzę, że lockdown i sytuacja pandemiczna szczególnie skłoniły nas do takich przemyśleń. Ludzie zamknięci w domach mieli czas, żeby zrozumieć, że konsumpcyjne podejście do życia stało się trochę passe. Okazało się, że są jakieś wartości, o które należy dbać. Jednocześnie zwróćmy uwagę, że wszelkiego rodzaju ruchy prawicowe, czy populistyczne stały się bardziej radykalne. Po pandemii zrobiła się dużo silniejsza polaryzacja społeczeństwa. To jest cholernie niepokojące.

Z drugiej strony lockdown w bezpośredni sposób ukazał ludziom jak szkodliwi są dla środowiska. Wystarczy spojrzeć na kanały w Wenecji, które zapełniły się rybami pod nieobecność ludzi.
Sytuacja w Wenecji jest bardzo ciekawa, podoba mi się ona. Ale też pamiętam jak mieszkańcy Barcelony protestowali przeciwko wciąż napływającym falom turystów, natomiast już teraz płaczą, że ich nie ma. Przemysł podupada. Każdy kij ma dwa końce.

W ramach WAMA Film Festival co roku odbywają się międzynarodowe warsztaty filmowe dla młodzieży. Edukacja stanowi mocny filar programowy Festiwalu. Dlaczego jest dla Pana ważna?
Upowszechnianie kultury filmowej jest celem Macieja Dominiaka, producenta Festiwalu. To on realizuje się w organizacji tych warsztatów. Kiedy zaczęliśmy robić Festiwal, to zobaczyliśmy, że Olsztyn ma ogromny potencjał, który wynika z zaangażowania instytucji kultury. Czy to domów kultury, bibliotek, czy innych ośrodków, które z nami współpracują, jak chociażby Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych. Kiedy byłem młody, to nie miałem takich możliwości, jakie my teraz oferujemy młodzieży. Jeśli my, jako dorośli filmowcy, możemy przekazać wiedzę, sprawić, by młodzi ludzie mogli zderzyć się ze swoimi marzeniami, znaleźć życiową drogę lub po prostu z ciekawości spróbować zabawić się z kinem to jest to najlepsze, czego możemy dokonać. Warsztaty, które odbywają się w ramach Festiwalu w Olsztynie, odbywają się również w innych miastach przy okazji innych festiwali organizowanych przez FILMFORUM. Ci sami ludzie potrafią jeździć na każdy z tych festiwali, żeby tylko uczestniczyć w kolejnych zajęciach. Dla samego Festiwalu edukacja jest też kolejnym sposobem pozyskiwania środków finansowych. Konstruowanie festiwalowego budżetu jest niezwykle trudne, edukacja stanowi jeden z jego filarów.

Czy uważa Pan, że kino może zmieniać rzeczywistość?
W historii potrafiły to robić mecze futbolowe, wystąpienia, spektakle. Jednak uważam, że rolą filmu nie jest zmienianie czegokolwiek. Warunkiem określenia czegoś, jako dzieła jest obecność odbiorcy. Najpiękniejszą rzeczą, jaka może się wydarzyć to stworzenie filmu, który trafia do dużej grupy odbiorców i porusza ważny temat. Robiłem taki film dokumentalny z Hanią Polak - „Nadejdą lepsze czasy”. Ta historia była opowiadana przez 14 lat. Kiedy bohaterka zobaczyła siebie w filmie, a bardzo długo od tego stroniła, powiedziała: „Ale to nie jestem ja. To jest ktoś inny”. Jednakże jednocześnie zobaczyła całe swoje życie przez obiektyw kamery i skomentowała, że najpiękniejsze czasy były, kiedy było jej źle, kiedy żyła na wysypisku śmieci. To jest przypadek ekstremalny, ale nie wiadomo, jakby jej historia się potoczyła, gdyby ten film nie był realizowany przez 14 lat. Wierzę, że jeśli film prowadzi do pozytywnych zdarzeń to zawsze jest dobrze.